Finały się wygrywa, mniejsza o to jak
Kapitalny sezon Ligi Mistrzów został zwieńczony średnim finałem. Był on średni przede wszystkim z winy Realu, który zaprezentował się przeciętnie, a nawet momentami słabo. Liverpool grał dobrze, ale wiadomo – finałów się nie gra, finały się wygrywa, a to zrobili podopieczni Carlo Ancelottiego.
Thibaut Courtois w tegorocznym finale Ligi Mistrzów rozegrał najlepszy mecz w życiu. Bez jego interwencji Real nie mógłby cieszyć się z triumfu. (fot. Reuters)
Przed meczem spokojniej było w obozie Los Blancos. To dlatego, że już dawno temu zapewnili sobie oni mistrzostwo Hiszpanii, z Pucharu Króla zaś odpowiednio wcześnie odpadli. Ancelotti mógł żonglować składem na ostatnie mecze według własnego widzimisię, a jego pomocnik Antonio Pintus szlifować formę fizyczną na
najważniejszy mecz sezonu. Notabene, genialny włoski fizjo chyba tym razem zawalił sprawę, bo w Paryżu
zawodnicy Realu nie zawsze mieli siłę biegać, ale mniejsza o to…
The Reds dla odmiany nie dość, że dotarli – i wygrali karnymi – do dwóch finałów krajowych pucharów, to jeszcze w lidze z wywieszonym językiem gonili Manchester City, by ostatecznie znaleźć się punkt za nim. Juergen Klopp oczywiście musiał zawsze wystawiać najlepszych. W efekcie czterech kluczowych zawodników: Virgil van Dijk, Fabinho, Thiago oraz Mohamed Salah miało problemy z dolegliwościami i nie byli na sto procent gotowi na finał. Najdłużej ważyły się losy występu Thiago, ale ostatecznie i on znalazł się w wyjściowej jedenastce. W Realu zaś już tydzień przed meczem widziano, że niegrający od 26 kwietnia z powodu urazu David Alaba będzie w pełni zdrowy.
Oczywiście wszyscy w klubie z Anfield pałali rządzą rewanżu za finał z 2018 roku, wygrany przez Real, jak twierdzono w Anglii, cwaniactwem. – Pokazali nam, jak wygrywa się finały, a my teraz skorzystamy z tej wiedzy – oświadczył Sadio Mane.
Niepokoje pod stadionem
Zanim jednak zaczęła się gra w Saint-Denis doszło do organizacyjnej wpadki, a nawet skandalu. Pod bramy stadionu dotarło zbyt wielu kibiców niemających biletu na mecz. Zwłaszcza z Liverpoolu zjechała masa fanów liczących na łut szczęścia albo chcących po prostu być z drużyną przynajmniej na miejscu rozgrywania finału. W efekcie fani z biletami nie mogli się przedostać do środka. Gdy ci nielegalni zaczęli napierać i skakać przez płot, policja i służby ochrony jęły używać środków przymusu, w tym gazu łzawiącego. Zostali nim potraktowani między innymi bliscy obrońcy Liverpoolu Joela Matipa, oczywiście w bilety wyposażeni.
UEFA najpierw ogłosiła przesunięcie rozpoczęcia meczu o kwadrans, potem o pół godziny, ostatecznie pierwszy gwizdek rozbrzmiał dokładnie o 21.37. Wielkie szczęście, że w sprowokowanych przez brak wyobraźni organizatorów meczu okolicznościach nie doszło do tragedii.
– Najbardziej opóźnieniem meczu zdenerwowałem się ja. Zamknąłem się w swoim pokoiku. Na zawodnikach cała sprawa nie robiła żadnego wrażenia – mówił po meczu Ancelotti.
Bramkarski popis wszech czasów?
Jednak gdy w końcu starcie się rozpoczęło, zawodnicy Realu sprawiali wrażenie, jakby coś ich wybiło z rytmu i nie mogli go odnaleźć. Ale może kluczowa była nie ich dekoncentracja, tylko fenomenalne nastawienie zawodników The Reds? Zaatakowali rywala tak wściekłym pressingiem, że ten raz za razem tracił piłkę na własnej połowie. Oczywiście rodziły się z tego groźne sytuacje dla Liverpoolu, tyle że w bramce Realu stał belgijski gigant Thibaut Courtois. I tak już było do końca, uprzedzając wypadki: Belg wykonał dziewięć spektakularnych parad, a najmocniej zapadną w pamięci trzy po uderzeniach Salaha w pierwszej i drugiej połowie (16, 63 i 81 minuta).
– Jest najlepszy na świecie, dlatego go sprowadziliśmy – mówił po meczu Florentino Perez. Courtois zaś i przed spotkaniem i po nim podkreślał, że Real to klub jego życia, o występach, w którym zawsze marzył. Powiedział nawet, że w finale w 2014 roku, gdy w starciu z Realem bronił barw Atletico, stał po niewłaściwej stronie barykady. Dla niego ta kampania była szczególna. Jego poprzednik, Keylor Navas, choć oczywiście słabszy golkiper, trzy razy wygrał z Realem Ligę Mistrzów. Odkąd Courtois go zastąpił, ta sztuka się nie udała, co prowokowało niektórych kibiców do złośliwych komentarzy pod adresem Belga. Teraz wszystkie umilkną. Trzeba bowiem nazwać rzecz po imieniu: jego popis w sobotę był jednym z najlepszych dziewięćdziesięciominutowych pokazów sztuki bramkarskiej w dziejach futbolu. Oprócz genialnych interwencji Courtois uniknął bowiem choćby jednego błędu. „La Decimocurtua” (gra słów decimocuatra – czternasta i curtua) – napisała jedna z gazet o zwycięstwie Realu nad Liverpoolem w Paryżu i to był chyba najlepszy z tytułów.
Real przez pierwsze 40 minut meczu nie istniał. Dopiero w końcówce pierwszej połowy przeprowadził akcję, która pokazała, że nie jest martwy. W zamieszaniu podbramkowym piłkę do siatki wbił Benzema, jednak sędziowie z wozu VAR uznali, że był na spalonym, jako że podawał doń Fede Valverde, a późniejsze dotknięcie piłki przez Fabinho nie unieważniło ofsajdu. Jednak w ocenie tej sytuacji nie ma zgody wśród ekspertów, wielu, zwłaszcza hiszpańskich, uważa, że nieuznanie tego gola jest skandalem.
Raz a dobrze
Gdy mijał też czas w drugiej połowie, a już nieco słabszy, lekko podmęczony gigantycznym wysiłkiem włożonym w pierwszą połowę Liverpool nadal nie potrafił strzelić gola, w mediach społecznościowych pojawiły się pokpiwanki, że The Reds nie chcą zdobyć bramki, bo wiedzą, że to pułapka. Wszyscy bowiem spodziewali się kolejnej, czwartej z rzędu remontady Realu, czyli odrobienia straty w końcówce. A tymczasem w 59 minucie po zespołowej akcji, wskutek której rozciągnięta została obrona Liverpoolu, co jest na nią najlepszym sposobem, Fede Valverde znalazł w polu karnym Viniciusa, a ten wepchnął piłkę do pustej bramki.
Występ Valverde był zresztą niesamowity. „Przypominał samolot. Jego galopady dawały reszcie zespołu chwilę wytchnienia. Za faul na nim Fabinho dostał jedyną żółtą kartkę meczu. Jego nogi i płuca są niesamowite” – tak występ zawodnika scharakteryzowała „Marca”. Z kolei Vinicius przez długie minuty był bezużyteczny, gdyż nie
potrafił wygrać pojedynku fizycznego ze znakomitym Ibrahimem Konate i Trentem Alexandrem-Arnoldem. Ale w odpowiednim czasie znalazł się tam gdzie trzeba.
Karim Benzema tym razem nie zabłysnął, ale to oczywiście były jego rozgrywki. Z 29 goli Realu strzelił 15, a więc ponad połowę. Nie pobił rekordu Cristiano Ronaldo 17 trafień w jednej edycji, ale pozbył się definitywnie jego kompleksu, pokazał, że także z nim jako liderem drużyna jest w stanie sięgnąć po najważniejszy laur. To było trochę tak jak w 2020 roku z Bayernem i Robertem Lewandowskim. On wprowadził zespół do finału, w którym błysnęli już inni.
Ancelotti mistrzem nie tylko zmian
Po golu dla Realu nacisk Liverpoolu trochę zelżał, by pod koniec meczu przybrać na sile. Jednak dwie kontry Los Blancos także mogły zakończyć się golami, ale zawiedli pod bramką Alissona Eduardo Camavinga i Dani Ceballos. Obaj, podobnie jak Rodrygo, weszli na boisko dosyć późno. Ancelotti, nazywany mistrzem zmian, bo kilka razy w tej edycji rozgrywek odwracał przy ich pomocy losy rywalizacji, teraz też wykazał się kunsztem, polegającym wszakże na tym, że ich nie robił, nie chcąc rozstrajać dobrze funkcjonującego mechanizmu. Tym razem młodzież nie była potrzebna. Gdyby nie kontuzja Valverde, być może w 90 minucie mielibyśmy na boisku tą samą jedenastkę Realu co w 1.
Carlo Ancelotti wygrał w sobotę Ligę Mistrzów po raz czwarty. Dwa razy triumfował z Milanem i dwa razy z Realem. Niedawno jako pierwszy trener w historii zdobył mistrzostwo pięciu najważniejszych lig, teraz jako pierwszy zaliczył cztery triumfy w Champions (po trzy mają Bob Paisley oraz Zinedine Zidane). To każe postawić go w gronie kandydatów do miana najlepszego trenera wszech czasów.
Kibice Realu zadają sobie pytanie, jak będzie wyglądał jego drugi sezon na Santiago Bernabeu. W pierwszej kadencji sprawy miały się bowiem w nim źle, zespół rozlazł się Włochowi, piłkarze zaczęli imprezować i lekceważyć polecenia trenera. Ostatecznie w 2015 roku drużyna niczego nie wygrała, a on musiał odejść. Jednak ryzyko, że to się powtórzy, jest niewielkie. Wtedy w szatni było bowiem kilku rozrabiaków gotowych rozprowadzić resztę kolegów, z Fabio Coentrao i Jese na czele. Także Benzema był zupełnie innym człowiekiem, o wiele mniej profesjonalnie podchodzącym do futbolu. No i zawodnicy pamiętają, jaką karę za wlezienie na głowę Ancelottiemu wymierzył im Florentino Perez: mianowicie zatrudnił żelaznego sierżanta Rafę Beniteza, z którym nie dało się żyć. Real potrzebuje właśnie takiego trenera jak Ancelotti. W tym klubie nigdy nie pracował – a jeśli tak, to krótko – żaden futbolowy wizjoner. Sprawdzają się tam za to łagodni menadżerowie, stosujący raczej metody soft power. Szaleńczy taniec Ancelottiego na murawie po ostatnim gwizdku sędziego wraz z młodymi graczami Realu z pewnością był przygrywką do szampańskiej zabawy w hotelu i oczywiście fety w Madrycie.
Hiszpański patent
Biorąc rzecz na chłodno, na dziesięć spotkań tak dysponowanego jak w sobotę Liverpoolu z tak dysponowanym Realem, Liverpool wygrywa sześć, trzy kończą się remisem, a w jednym triumfują Los Blancos. Zatem mieli też mnóstwo szczęścia, choć oczywiście polegało ono głównie na tym, że mecz życia rozgrywał Courtois. Zwycięstwo w Paryżu z triumfów w Lidze Mistrzów najbardziej przypominało to z 1998 roku nad Juventusem, kiedy jedynego gola strzelił Predrag Mijatović. To była septima, czyli siódma wiktoria w Pucharze Mistrzów, teraz zaś odniesiona została czternasta. Malkontentom narzekającym na styl Realu można ironicznie odpowiedzieć, że widocznie raz na siedem zwycięstw w Pucharze/Lidze Mistrzów Real musi wygrać właśnie tak. Ten wielki klub ma po sobotnim zwycięstwie dokładnie dwa razy więcej pucharów niż drugi w kolejności Milan.
Trzeba też po raz kolejny powiedzieć o hiszpańskim fenomenie związanym z finałami europejskich pucharów. Odkąd w 2001 roku Valencia przegrała finał Ligi Mistrzów z Bayernem, a Deportivo Alaves finał Pucharu UEFA z Liverpoolem, na siedemnaście przypadków, gdy ekipa z La Liga rywalizowała o puchar z ekipą z innej ligi, siedemnaście razy wygrywali Hiszpanie! Jak widać, półfinały to ostatnia okazja, by uśmiercić iberyjską bestię. Miał na to szansę Manchester City, dla Liverpoolu było już za późno.
LESZEK ORŁOWSKI
TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (22/2022)