Zredukowani, sprasowani, zminiaturyzowani
Do debiutu Fernando Santosa zostało niewiele ponad dwa tygodnie, czyli tyle co nic. Jak to więc możliwe, że wciąż jeszcze nie do końca wiadomo, kto ostatecznie znajdzie się w sztabie Portugalczyka?
Do debiutu Santosa w nowej roli coraz bliżej.
Kto będzie nie tylko rozstawiał pachołki, ale dokona analizy, wysunie podpowiedzi, pojeździ obserwować kandydatów do kadry, którą lada chwila trzeba przecież ogłosić. Mówiąc precyzyjnie – nie wiadomo kto, i czy w ogóle ktoś przypasuje Santosowi spośród potencjalnych polskich asystentów. On sam w pierwszych tygodniach pracy – przynajmniej na pierwszy rzut oka – dość sumiennie i słownie wywiązywał się ze swoich obowiązków; jeździł dużo po polskich stadionach, marzł i patrzył. Co z tego patrzenia wyniknie, dowiedzą się Czesi jako pierwsi.
Życzyć należy selekcjonerowi bezwzględnie dobrego wejścia w nową robotę. I choć najłatwiej uznać, że skoro jest tak mało czasu, więc lepiej zagrać na wynik, stawiając na tak zwany pragmatyzm, to może jednak – paradoksalnie – pal diabli praskie punkty (choć akurat dwie porażki na wstępie i z Czechami i Albanią, byłyby katastrofą…), bo te przecież koniec końców i tak powinniśmy zgromadzić w dostatecznej liczbie, by pojechać na kolejne Euro. Czyż jednak w zmianie na stanowisku selekcjonera nie chodziło przede wszystkim o nagłą poprawę samopoczucia kibiców i komentatorów „skacowanych” pragmatyzmem a la Michniewicz? O przywrócenie uśmiechów na oblicza reprezentantów, o to w końcu, by gra w reprezentacji wciąż, albo znów sprawiała radość kapitanowi zespołu? Mocne uderzenie w Pradze pozwoli na nowo postawić fundamenty entuzjazmu wokół drużyny narodowej. Styl podparty dodatkowo punktami byłby pełnią szczęścia, lecz biorąc pod uwagę mnożące się kontuzje oraz dość powoli obracające się liczniki minut spędzonych na boiskach przez naszych legionerów, o jedno i drugie razem będzie trudno.
Kiedyś zapewne Santos pożegna się z posadą, oby jak najpóźniej, bo to oznaczać będzie, że mu się powiodło. Tymczasem głównym tematem bieżącego wydania są polscy selekcjonerzy – w jaki sposób ich rekrutowano, zatrudniano, w końcu jak zwalniano. Okładka zaś stanowi wypadkową tych dwóch tematów i procesów, bo ilustruje również cykliczny i niemal nieuchronny proces redukcji, pomniejszania znaczenia, sprasowania, wręcz przeczołgania ludzi, którzy pełnili najważniejszą trenerską funkcję w Polsce. Doświadczyli tego w różnej skali niemal wszyscy – nawet Adam Nawałka, nawet giganci jak Kazimierz Górski czy Antoni Piechniczek. Górski doczekał z czasem pomników, Piechniczek drugiej (nieudanej) szansy, z kolei o Nawałce żegnający go kulturalnie prezes Zbigniew Boniek powiedział: – Jako jedyny selekcjoner zakończył tę pracę mocniejszy w chwili rozstania niż w chwili przyjścia.
Może nie do końca jako jedyny, nawet na pewno, jednak odwrotnych historii na pewno znacznie łatwiej się doszukać. Ale też niektóre przypadki są wyjątkowo trudne do zdefiniowania. Przecież tenże Nawałka, ale również i Górski, nim trafili do kadry nie byli przesadnie cenionymi trenerami. Owszem, po porażkach doczekali się krytyki (w przypadku Górskiego – niezasłużonej), ale sławę i uznanie zyskali dopiero po sukcesach (nieporównywalnych) z drużyną narodową. Jerzy Brzęczek także nie miał poważnych sukcesów przed, miał jakieś, choć niewielkie, już w kadrze, tymczasem wyszedł przeraźliwie mocno poturbowany z tej zabawy i nie wiadomo, kiedy wróci do dużej, choćby ekstraklasowej piłki. Fornalik? Jeszcze inny przypadek. Szedł do reprezentacji z etykietą solidnego i uznanego szkoleniowca, wyszedł w opinii wielu jako przegrany, lecz później osiągnął największy sukces w pracy szkoleniowej. Jerzy Engel żegnał się w ogniu krytyki, a przecież – mimo popełnionych błędów – to on w znakomitym stylu przywrócił nas mundialowi i na dymisję po nim nie zasłużył; bardziej na szansę niepowtórzenia koreańskich błędów. Nie jest tak, że każdy z polskich selekcjonerów w ostatnim, powiedzmy, półwieczu wchodził do związkowego biura niczym olbrzym, a wychodził mikrusowaty. Wielu jednak, nawet większość, ten proces swoistej miniaturyzacji zaliczyła. Z ogromnymi nadziejami, nierzadko na wyrost, witano choćby Gmocha, Wójcika, Bońka, Janasa, Beenhakkera, Smudę, Sousę… Jak ich żegnano, lub jak oni się żegnali – wiadomo.
Zbigniew MUCHA