Tragedia w Bradford i jej tajemnice
Ile może wycierpieć osoba, która wybiera się na stadion, by obejrzeć mecz swojej ukochanej drużyny? Musi liczyć się z jej porażką, a nawet spadkiem z ligi, jednak zawsze mieści się to w granicach bólu, który od zawsze był i będzie udziałem zwykłego kibica. Martin Fletcher, bohater tej opowieści musiał znieść jednak dużo więcej.
GRZEGORZ GARBACIK
Hillsborough, Heysel. Kiedy wspomina się największe tragedie, których arenami były piłkarskie stadiony, to właśnie te dwa przypadki wymienia się w pierwszej kolejności. To co w maju 1985 roku wydarzyło się na stadionie Bradford City zawsze pozostawało jednak nieco w cieniu, a to właśnie wtedy śmierć poniosło 56 osób, w tym praktycznie cała rodzina wspomnianego Martina Fletchera. – Pewnego dnia wybrałem się na piłkarski mecz z moją rodziną, a kiedy nazajutrz się obudziłem nie miałem już ojca, brata, dziadka, a także wujka i wiedziałem, że nigdy ich nie odzyskam – wyjawił mężczyzna, który w czasie rozegrania się tej piekielnej łaźni miał zaledwie dwanaście lat.
ŻYWA POCHODNIA
Dzień meczowy w Anglii jest niczym święto, a jeśli mowa o finałowym spotkaniu sezonu, w którym twój zespół fetuje przypieczętowany wcześniej awans do wyższej ligi, to wydaje się, że tylko jakaś katastrofa mogłaby popsuć taką celebrę. To właśnie wydarzyło się na stadionie Bradford, gdzie podczas trwania starcia z Lincoln City zaczęła palić się drewniana trybuna Valley Parade. Kiedy zaczęło się najgorsze, ojciec Fletchera nakazał ucieczkę, a jego syn, dziś już 46-latek, mimo obaw o swoich najbliższych wykonał jego polecenie. „Wskoczyłem na rząd pustych drewnianych ławek i pobiegłem mijając po drodze innych ludzi. W pewnym momencie odwróciłem się, by spojrzeć na rodzinę, która znajdowała się gdzieś na końcu kolejki. Zaczęli poruszać się nieco szybciej i miałem nadzieję, że każą mi czekać, ale zamiast tego tata krzyknął do mnie: Dalej Martin! Podążamy za tobą. Przekradłem się więc przez tłok do tylnego korytarza, całkowicie tracąc ich z oczu” – napisał Fletcher, w swojej książce „56: The Story of the Bradford Fire”. Pozycja ta nigdy nie ukazała się polskim nakładem, jednak bez problemów można ją nabyć z angielskich źródeł.
Młody Martin w ciągu zaledwie jednego popołudnia stracił niemal wszystkie bliskie mu osoby, zyskując coś, co prawdopodobnie będzie mu towarzyszyć do końca jego dni, czyli ogromną traumę. Z demonami tego majowego dnia Fletcher walczył przez ponad 30 lat, a zanim na dobre wziął się za rozliczenia z przeszłością, po drodze jeszcze dwukrotnie był świadkiem zdarzeń, które na stadionach nigdy nie powinny mieć miejsca. W 1989 roku był on na Hillsborough, gdzie w niesamowitej tragedii śmierć poniosło 96 sympatyków Liverpoolu, a niemal dwie dekady później uczestniczył w zdarzeniu na Twickenham, kiedy w trakcie meczu Pucharu Sześciu Narodów pomiędzy Anglią i Irlandią o mało nie doszło do tragedii z powodu ogromnego ścisku na trybunach. Tam wystąpił on tylko w roli obserwatora, na Valley Parade naprawdę otarł się o śmierć. „Był moment, kiedy niewiele brakowało bym stał się żywą ludzką pochodnią. Wtedy poczułem jak ktoś przerzuca mnie przez ścianę. Widziałem tarasy Kop i Midland Road, a także moją płonącą głowę. Inna osoba zrzuciła mi czapkę, a ktoś zaczął mnie turlać po ziemi, gasząc moje tlące się ciało. Gdy już udało mi się wydostać z tego piekła, topiąca się smoła z dachu stadionu zaczęła kapać na moje porozrzucane ubrania” – pisał ten, którego wielu określało następnie mianem „chłopca, którzy przeżył” i to na długo zanim świat został podbity przez chudego okularnika wyczarowanego przez J.K. Rowling.
PIERWSZA ISKRA
Tuż po tragedii gruchnęła informacja, którą podał dziennik „Express”, że ogień został zaprószony przez kibica z Australii, który wybrał się na mecz ze swoim synem, a który po wypaleniu papierosa miał położyć go na podłodze i zgasić stopą. Problem w tym, że niedopałek wpadł między deski drewnianej trybuny, która w ciągu zaledwie kilku chwil zajęła się ogniem. Śledztwo wykazało, że na stadionie doszło do szeregu zaniedbań, m.in. gromadzenia odpadów i fatalnego stanu Valley Parade, która kilka dni po finałowym meczu miała zostać rozebrana i zastąpiona betonową konstrukcją.
Zdaniem Martina Fletchera, który nigdy nie pogodził się z tym co się stało, tragedia w Bradford od samego początku była owiana mgłą tajemnicy. Człowiek, który stracił w pożarze najbliższych, postanowił przeprowadzić swoje prywatne śledztwo, które w dość dobitny sposób zaprowadziło go do Stafforda Heginbothama, prezesa klubu. Jak się okazało, w ciągu osiemnastu lat przed zdarzeniem z 1985 roku, pożary strawiły aż osiem innych obiektów, które były z nim powiązane. Z tego tytułu na jego konto wpłynęło w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze aż 27 milionów funtów!
„Firma drukarska z Leeds, w której pracowała moja mama, obsługiwała w dawnych czasach Stafforda. Wtedy w biurach można było usłyszeć żart, że jeśli ma on z czymś jakiś problem, to po prostu go podpala”. Oczywiście, na tej podstawie nie można ferować wyroków, ale faktem jest, że prezes Bradford doskonale wiedział, iż gruntowna przebudowa stadionu będzie go kosztować ponad 2 miliony funtów, podczas gdy kasa klubu świeciła pustkami. Po pożarze obiekt odnowiono za pieniądze, pochodzące ze zbiórek i odszkodowań, natomiast sam Heginbotham do śmierci nie usłyszał żadnych zarzutów w tej sprawie.
Autor „56: The Story of the Bradford Fire” nie ukrywał w 2015 roku, kiedy jego książka ukazała się drukiem, że to dla niego ważny moment, a proces związany z jej pisaniem był dla niego niczym rekolekcje. Fletcher za punkt honoru postawił sobie, by przestać żyć w kłamstwie i wydaje się, że swoją publikacją zdołał to osiągnąć. – Czasem ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. Szczególnie, jeśli nie da się im powodu, by zaczęli kwestionować niektóre rzeczy – powiedział podczas rozmowy z „the42.ie”. Dziś mężczyzna, który stracił wszystko stara się prowadzić normalne życie, pamiętając o ofiarach, pracując w dużej firmie księgowej i cały czas uczestnicząc w sportowych wydarzeniach na stadionach, także na Valley Parade. – Futbol zawsze tu był i zawsze będzie.
27 – tyle milionów funtów (w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze) zarobił były prezes Bradford na pożarach powiązanych ze sobą obiektów.