Przejdź do treści
Specjalnie dla nas: Philippe Tłokiński

Ligi w Europie Świat

Specjalnie dla nas: Philippe Tłokiński

Jest synem Mirosława Tłokińskiego, byłego znakomitego piłkarza m.in. łódzkiego Widzewa. Sam, mimo predyspozycji, zawodowym piłkarzem zostać nie chciał i postawił na aktorstwo.

Philippe Tłokiński 


JAROSŁAW TOMCZYK

Dziś jego kariera jest w rozkwicie. Był już Janem Nowakiem Jeziorańskim w „Kurierze”, a wkrótce zobaczymy go w roli wybitnego lwowskiego matematyka Stanisława Ulama w filmie „Geniusze”.

Miał pan na tyle dużo talentu, by myśleć o profesjonalnej karierze piłkarskiej?
Tata twierdzi, że tak, ja myślę, że nie – mówi Philippe Tłokiński. – Brakowało mi jednej rzeczy. W życiu, trzeba kochać to co się robi. Jakim byłbym piłkarzem gdybym nie kochał tego co robię? Chyba nie wytrzymałbym na boisku. Tak sobie to tłumaczę. Fizycznie jakieś predyspozycje miałem, byłem nawet w preselekcji genewskiej kadry. A waleczny to byłem, chyba nawet aż za bardzo. To mi zresztą zostało… Ostatnio, po premierze „Geniuszy” na festiwalu w Palm Springs w Stanach Zjednoczonych na początku 2020 roku, czyli tuż przed pandemią, wróciłem do Polski i byłem w trakcie przygotowania fizycznego do kolejnej roli. Miałem zjechać z 19 procent tkanki tłuszczowej po roli Stanisława Ulama w „Geniuszach” do 10! Już byłem blisko. Pewnego dnia, po treningu w siłowni postanowiłem dodać sobie trening wytrzymałościowy: pograć w piłkę z kolegami. No i zerwałem ścięgno achillesa!!! Była operacja, noga w górę i do tego pandemia. Zaczął się inny rozdział w moim życiu, w którym zacząłem się piłki nożnej najzwyczajniej bać… i już nie gram.

Być może nie wszystkim kibicom jest pan postacią dobrze znaną.
Z przyjemnością zatem się przedstawię. Nazywam się Philippe Tłokiński, jestem aktorem, urodziłem się we Francji, wychowałem w Szwajcarii, szkołę teatralną skończyłem w Saint-Etienne. Pracowałem w różnych teatrach krążąc między Francją a Szwajcarią zanim dziewięć lat temu pomyślałem sobie, że otworzę się na Polskę, z której pochodzą moi rodzice. Przez lata podróżowałem między tymi trzema krajami, ale że coraz częściej pracowałem w Polsce, zamieszkałem tu na stałe.

Co panem powodowało?
Zainteresowałem się swoimi korzeniami, zacząłem poszukiwać własnej tożsamości poprzez język kraju i kultury, które są niby moje… ale, umówmy się: nie możesz mieć z nimi pełnego kontaktu jeśli się w tym nie zanurzysz. Rodzice dbali o kontakt z rodziną, ale do Polski przyjeżdżałem tylko na wakacje. Byłem głodny Polski, zaczynałem jej coraz bardziej pragnąć.

Pański ojciec był bardzo dobrym piłkarzem, który po sukcesach z Widzewem wyjechał kontynuować karierę we Francji i Szwajcarii.
Tutaj trzeba nawiązać do pozycji napastnika… Tata wspominał o czymś takim jak „football total”. Grał w ataku, ale również czasem w obronie. Przypomina mi się historia, gdy będąc jeszcze napastnikiem walczył o tytuł króla strzelców. Przed jednym z meczów poprosił o to, by mógł kryć swojego najgroźniejszego konkurenta do tego tytułu, nad którym miał przewagę chyba kilku trafień. Chciał, żeby tamten nie strzelił żadnej bramki i go nie dogonił. Chyba to się zresztą udało. Opowiadam z pamięci, trzeba by sprawdzić jak to dokładnie było. 

Ojciec bardzo chciał, żeby poszedł pan w jego ślady.
Piłkę nożną przestałem trenować przed pójściem do szkoły teatralnej. Gdzieś na przełomie 2002 i 2003 roku. Miałem 17, może 18 lat kiedy zacząłem stawiać się mojemu tacie, czyli mówić: nie!!! To ważna umiejętność w życiu człowieka. Paradoksalnie zawdzięczam to ojcu…

Długo pan trenował?
Nawet nie pamiętam kiedy zacząłem, ale są takie zdjęcia, na których tata jako bobasa trzyma mnie w powietrzu, huśta niczym huśtawką, a ja kopię piłkę. Ledwo przyszedłem na świat, a już grałem, choć nie byłem tego zupełnie świadomym. Inna rzecz, że z piłką nie do końca się pożegnałem, bo ona zawsze gdzieś tam mi towarzyszyła. Kiedyś wziąłem udział w meczu, z którego dochód szedł na cele charytatywne i byłem zaskoczony tym jak angażowałem się emocjonalnie w grę. Aż skończyło się wspomnianym achillesem…

Myśli pan, że gdyby ojciec nie wywierał presji, pańska niechęć do uprawiania futbolu byłaby mniejsza?
Są fajne teksty Mozarta, gdzie jest mowa o jego ojcu. Mozart, zresztą tak samo jak i ja, bardzo kochał swojego ojca, który był muzykiem i przekazał mu miłość do sztuki. Zrobił to w bardzo mądry sposób, był dobrym pedagogiem. Mój tata chcąc mi przekazać to, co miał najlepszego do zaoferowania, czyli piłkę nożną, miał chyba jednak do tego podejście odrobinę zbyt spartańskie. Dodam, że tata został po karierze nauczycielem wychowania fizycznego w szkole, i wiem, jak dobrym pedagogiem był wtedy. 

Może za bardzo mu zależało kiedy chodziło o jego syna? Ale dzisiaj ojciec ponoć bardzo wspiera pana karierę.
Tata jest moim największym kibicem! Bez wparcia rodziców, pewnie nigdy nie zostałbym aktorem. 

Jak to się w ogóle stało, że padło na aktorstwo?
Kiedy byłem dzieckiem, nieźle szła mi matematyka. Z innych dziedzin nie byłem orłem, więc może dlatego wydawało mi się, że z matmy jestem dobry. Ale później zorientowałem się, że mam łatwość do języków, więc rozwijałem się coraz bardziej humanistycznie. Nie mając pomysłu na życie planowałem być prawnikiem, a w końcu zostałem aktorem.

Wróćmy jeszcze do boiskowych doświadczeń. Na jakiej pozycji był pan ustawiany?
Ofensywny pomocnik. Na lewym skrzydle, ale jako gracz prawonożny… Johan Cruyff miał taką koncepcję taktyczną, by prawonożni grali na lewym skrzydle, łamali do środka i byli gotowi do strzału prawą nogą. Ja to robiłem intuicyjnie, choć prowadząc piłkę w pełnym biegu potrafiłem też dać dobrą centrę lewą nogą. Tata naciskał, żebym potrafił dobrze uderzyć i z lewej, i z prawej nogi.

Zdarza się panu czasem obejrzeć mecz w telewizji?
Owszem, ale chyba nigdy, a przynajmniej bardzo rzadko, gdy siedzę sam w domu. Najchętniej oglądam Arsenal. Pozostał sentyment, wspomnienia z dzieciństwa, gdy rodzice przyjaźnili się z Arsenem Wengerem, jeszcze w czasach jak był trenerem Monaco, jak i później gdy trafił do Arsenalu. Oczywiście kibicuję reprezentacji Polski. W trakcie nadchodzącego Euro też jakiś mecz na pewno obejrzę. Ale przy takich okazjach spotykam się z kolegami, wypijam z nimi piwko, zjadam coś dobrego, a przy okazji sobie pokrzyczę, gdy Polska strzeli gola.

Z Wengerem nie ma pan już kontaktu?
Rodzice mają, bo to jednak przede wszystkim kolega taty. Z tego co wiem, moja starsza siostra ma również z nim kontakt. Wysyłają sobie smsy z życzeniami przy różnych okazjach. Ja byłem tylko dzieckiem, gdy bywaliśmy u Arsene’a w domu. Niemniej jednak, to wielka postać, i mam olbrzymi szacunek do tego człowieka.

Jakichś piłkarzy potrafi pan wymienić?
Na pewno Roberta Lewandowskiego. Wiem, że są jeszcze na przykład Glik i Milik, nawiasem mówiąc – fajnie brzmiące nazwiska, ten ostatni chyba kiedyś coś tam spudłował i było mnóstwo memów na ten temat, prawda? Jak widać moja wiedza na temat piłki nożnej jest mocno ograniczona.

Oglądał pan mecze ojca z czasów wielkiego Widzewa?
Jasne, ale oczywiście na nagraniach… Oglądam je z wielkim sentymentem, nie patrzę na mecz tylko szukam na ekranie gdzie jest tata.

Powiedział pan kiedyś, że aktorstwo to dla pana droga do poznawania człowieka?
Jestem zwolennikiem dystansu aktora do postaci. Człowiek ma przecież prywatne życie! Dystans sprawia, że gdy wracasz do domu, to jesteś sobą. Nigdy nie wierzyłem do końca w coś takiego jak „wcielanie się” w postać, może jedynie umowne. Ale po ostatniej roli w „Geniuszach” chyba pierwszy raz przyłapałem się na tak zwanym „wcielaniu się”… Po zdjęciach szorowałem się mydłem półtorej godziny i miałem wrażenie, że ta moja postać w końcu spływa ze mnie. Potem i tak przez kilka miesięcy czułem pustkę i nie miałem ochoty na nic. Trudno było mi wrócić do rzeczywistości. Kupiłem w końcu konsolę i zacząłem grać, czego nie robiłem od 20 lat. Potrzebowałem wrócić do czegoś, co znałem z dzieciństwa.

Grał pan w fifę?
Fifa jest też fajna, ale tym razem byłem jednak cowboyem w Red Dead Redemption 2 i dopiero to mnie zrestartowało.

Aktorsko rośnie pan wraz z kolejnymi rolami. Są coraz większe, ciekawsze, atrakcyjniejsze. Na casting do roli Stanisława Ulama trafił pan ponoć jeszcze w stroju z „Kuriera”, w którym też wcielił się pan w rolę głównego bohatera, Jana Nowaka Jeziorańskiego. Podbudowa fizyczna z boiska chyba się przydaje?Na przestrzeni dwóch tygodni nawet zdjęcia do tych dwóch filmów na siebie zachodziły. Krążyłem między Berlinem a Warszawą. Zmieniałem tylko stroje i nastroje. Do roli w „Kurierze” trzeba było mocno trenować, miałem specjalną dietę. W przypadku „Geniuszy” musiałem zagrać flegmatycznego intelektualistę. Pewnego dnia reżyser „Geniuszy” powiedział mi: „Mniej Jamesa Bonda”.

Co robią dzisiaj rodzice?
Są szczęśliwymi emerytami. Niedawno mama zamknęła rozdział zawodowy i jest cała szczęśliwa, że może nareszcie korzystać w pełni z wolnego czasu. Budują dom w Polsce, wracają ze Szwajcarii do kraju, do punktu A. Historia zatacza więc koło.

Tata nie ma już nic wspólnego ze szkółką piłkarską w Szwajcarii?
Już nie, choć przeprowadzka to jest temat aktualny, w toku. 

Nie damy chyba naszej rozmowie tytułu „Nienawidzę piłki”? Wyczytałem takie zdanie w jednym z wywiadów z panem, ale padło chyba trochę z przekąsem w ustach?
Nie dawajmy absolutnie. Ja rozumiem, że tytuł musi być z przytupem, ale często niewiele mają one w wspólnego z rzeczywistością. 

TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” 18/2021

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024