1 października 2017 roku może być datą przełomową w historii Hiszpanii i Katalonii, a więc także w dziejach tamtejszego futbolu. Wydarzyło się bowiem tak dużo, że na niwie politycznej powrót do poprzedniego porządku jest raczej niemożliwy. A tylko on gwarantował to, czego chcą kibice na całym świecie: by Barcelona i Real nadal grały w jednej lidze. I by pozostały tak potężne, jak są.
LESZEK ORŁOWSKI
Brutalna akcja policji wymierzona w głosujących w nielegalnym, zdaniem rządu, referendum niepodległościowym wykopała głęboki rów między mieszkańcami Katalonii a Hiszpanią. Nie wdając się w dłuższe, wykraczające poza futbol i sport analizy, warto jednak zacytować słowa znanego koszykarza Barcelony Xaviego Fernandeza: – Jestem Katalończykiem, bo tu żyję. Moi rodzice pochodzą jednak z Kantabrii i Galicji. Kocham Hiszpanię, grałem w klubach z wielu jej regionów. Chciałem, by pozostała jednością. Zamierzałem wziąć udział w referendum i na pytanie: czy chcę niepodległości Katalonii, odpowiedzieć: nie. Ale po tym, co się stało, jak potraktowano obywateli chcących wyrazić swoje zdanie, zmieniłem decyzje i zagłosowałem: tak! – opowiedział.
W ten sposób zmieniło pogląd zapewne wiele osób.
Dzień 1-O
Jednak zanim – i o ile w ogóle – Barca, najbardziej nas tu interesująca, będzie musiała zmierzyć się z wielkim problemem wynikłym z tego, co się może stać, czyli z ewentualnej niepodległości Katalonii, przyjdzie jej rozwiązać problemy mniejsze wynikłe z tego, co już się stało.
Dzień 1-O (czyli 1 października, po hiszpańsku: octubre) miał w siedzibie FC Barcelona burzliwy przebieg. Z miasta dochodziły coraz bardziej dramatyczne relacje dotyczące wydarzeń w lokalach wyborczych, a tymczasem zbliżała się godzina meczu ligowego z Las Palmas…
Pierwszym pomysłem prezydenta Josepa Bartomeu i jego współpracowników było przełożenie spotkania na inny termin. Byłoby to rozwiązanie idealne. Albert Soler, dyrektor do spraw sportu zawodowego, usiłował uzyskać zgodę na to kolejno u Javiera Tebasa, szefa LFP, Juana Luisa Larrei, prezydenta RFEF, wreszcie u ministra sportu Jose Ramona Lete. Bezskutecznie. Wszyscy twierdzili, że nie ma mowy. Tebas wyjaśnił, co spotka Barcelonę, jeśli mecz zostanie odwołany: walkower dla rywala i trzy punkty kary. A więc razem, zakładając wygraną z Las Palmas – sześć punktów w plecy. Mimo to kilku członków kierownictwa klubu opowiadało się za tym, by bez względu na konsekwencje nie grać, bo to po prostu jest niegodziwe. Byli wśród nich wiceprezydent do spraw instytucjonalnych Carles Vilarrubi (przyjaciel prezydenta Realu Florentino Pereza, wielokrotnie goszczący go w swym domu) i dyrektor Jordi Mones, którzy natychmiast po decyzji, że mecz zostanie rozegrany, podali się do dymisji; inni na razie wstrzymali się z decyzjami o swej przyszłości. Również z wypowiedzi mieszkańców Katalonii zamieszanych w sieci wynikało, że są przeciw grze. Pewna grupa kibiców ponoć zagroziła, że gdy tylko piłkarze zaczną kopać piłkę, wtargną na murawę. Czy tak jednak było naprawdę? Lokalna policja Mossos d’Esquadra gwarantowała bezpieczny przebieg zawodów.
Wiedząc już w pełni, na czym stoi, Bartomeu w towarzystwie wiceprezydenta do spraw sportowych Jordiego Mestre udał się do szatni, gdzie byli piłkarze. Zdawał sobie sprawę, że jego sytuacja przypomina tę, w jakiej swych bohaterów, na przykład Antygonę, zwykł umieszczać Sofokles: cokolwiek zrobi, będzie źle. Jeśli odwoła mecz, a wskutek straty tych sześciu punktów zespół nie wygra mistrzostwa Hiszpanii, to „w maju nikt nie będzie pamiętał o dzisiejszej sytuacji, wszyscy tylko będą narzekać, że nie mamy tytułu” – jak sam się wyraził. Jeśli zaś spotkanie się odbędzie, to straci resztki zaufania (resztki, bo od dłuższego czasu jest ono skutecznie podważane przez opozycję) oraz szacunku u radykalnych socios, którzy uważają, że honor i godność są ważniejsze od doraźnych korzyści i sukcesu sportowego.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (41/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”