Za cudem w Crotone, które utrzymało się w Serie A, stały wielka tragedia i odważna obietnica.
TOMASZ LIPIŃSKI
Beniaminka i to absolutnego, który po raz pierwszy sięgnął gwiazd w Serie A, wszyscy bardzo długo traktowali tak, jak położenie geograficzne Crotone podpowiadało: wzięli pod but. Silniejsi rozdeptywali go bez specjalnego wysiłku i bez żadnego oporu deptanego. W 10 kolejkach pozwolili skubnąć ledwie dwa punkty i spokojnie osiąść na dnie. Na półmetku mieli go prawie z głowy, bo komu mógł podskoczyć, chwiejąc się na ośmiu punktach?
Nie u siebie
Sponiewierane Crotone zaczęło nieśmiało unosić głowę około 30 kolejki, a to już był początek kwietnia. Wtedy w Weronie odniosło pierwsze wyjazdowe zwycięstwo, które poprawiło wygraną z Interem. Ten na pewniaka i z zadartym wysoko nosem, jak to na milionerów przystało, przyleciał 1000 kilometrów na południe, po czym najadł się wstydu na Stadio Ezio Scida. Z tym stadionem to dopiero był problem w tym sezonie. Skromniutki obiekt mogący pomieścić mniej niż 10 tysięcy widzów nie został dopuszczony do pierwszoligowych egzaminów. Crotone zaliczało więc same sesje wyjazdowe i w roli gospodarza występowało w odległej o ponad 600 kilometrów Pescarze. Równocześnie w domu trwały prace, które powiększyły pojemność trybun do 13,5 tysiąca. Tyle wystarczyło do uzyskania oceny dostatecznej i 23 października Napoli jako pierwsze zameldowało się w Crotone.
Po Interze rozpoczęło się przeciąganie liny w drugą stronę. Łącznie w siedmiu meczach beniaminek wzbogacił się o 17 punktów, pędził więc w tempie bardziej pasującym do Juventusu, któremu w przedostatniej kolejce jednak nie zakłócił koronacji. Za to tuż przed metą miał tylko o mały punkcik mniej od Empoli i od nieosiągalnego przez cały sezon 17 miejsca. Nie mógł już zmarnować takiej szansy i przy pomocy sojusznika z Palermo, który odprawił z kwitkiem Empoli, wskoczył na bezpieczny grunt. Natomiast tabela uwzględniająca wyniki od 30 kolejki wyglądałaby następująco: 1. Napoli – 23 punkty, 2. Roma – 22, 3. Crotone – 20, 4. Juventus – 18.
Bułgarski ślad
W składzie cudownie uratowanych nie znajdziecie gwiazd. Bo co przeciętnemu kibicowi spoza Półwyspu Apenińskiego mogą powiedzieć nazwiska: Falcinelli (najskuteczniejszy strzelec z 13 golami), Crisetig (rozgrywający, mający za sobą przetarcie w Interze) czy Cordaz (bramkarz). Całkowicie anonimowi. Za to będący przynajmniej od paru lat za pan brat z ekstraklasą z radością odkryją ślad Aleksandara Toneva, wiatronogiego skrzydłowego, któremu jednak przez dwa lata gry w Lechu Poznań dość rzadko zwiewało piłkę do bramki. Dość poważna wada nie przeszkodziła mu znaleźć pracy na Wyspach, skąd wrócił z niczym, a następnie w Italii, gdzie z Frosinone zleciał do Serie B. Też bez gola. Crotone w statystyki nie patrzyło i podpisało z Bułgarem trzyletni kontrakt. Ten przez sezon szedł własną drogą, czyli szerokim łukiem omijał bramkę, zmienił kierunek tylko raz i przesądził o zwycięstwie w Pescarze. Był 7 maja 2017 roku – kazał więc na siebie bardzo długo czekać, bo poprzedni raz trafił 15 kwietnia 2013 roku w Gliwicach w meczu Piast – Lech.
Z podobnej gliny ulepiony jest Andrea Nalini, który zanim trafił do Serie A, grał w piłkę dla przyjemności, a zarabiał jako spawacz i magazynier w hurtowni mięsnej. W Crotone biegał na skrzydle i aż do ostatniej kolejki słyszał, że jest niezły, ale dlaczego goli nie strzela. No to z Lazio na zakończenie wbił dwa.
Jeśli w jednym piłkarzu trudno znaleźć ojca sukcesu, to może w trenerze? Davide Nicola przyszedł na gotowe w czerwcu poprzedniego roku, kiedy przejął drużynę od Ivana Juricia, który wywalczył historyczny awans. Wcześniej najlepiej spisał się w Livorno, które wprowadził do Serie A, ale w trakcie następnego sezonu był zwolniony i przywrócony do pracy, a dzieło zwieńczył degradacją. W sumie 20 meczów to było jego całe pierwszoligowe doświadczenie trenerskie. Wcześniej zdobył je na tym szczeblu jako piłkarz. Niewysoki, waleczny, biegający do upadłego pomocnik – taka gorsza kopia Gennaro Gattuso. Skala talentu pozwoliła mu najwyraźniej zaistnieć w Genoi i Torino.
Rowerem na północ
Jego biografia byłaby jedną z wielu, on sam dałby wszystko, żeby taką była, gdyby nie tragiczny wypadek. W lipcu 2014 roku jego syn Alessandro, wracając do domu rowerem, został potrącony przez autobus i zginął na miejscu wypadku. Prawie dokładnie trzy lata później ojciec cieszył się po zwycięstwie nad Lazio w koszulce z napisem Ale, dedykując największy sukces w karierze synowi. Parę dni później zamieścił na Facebooku list, który wzruszył całe Włochy.
Pisał: – Nie wiem, gdzie jesteś. Nie wiem, co robisz. Być może jesteś jedną chmur, która krążyła nad moją głową tamtego wieczora. Albo jesteś cały czas przy mnie. Tak, jestem pewien, że jesteś ze mną. Walczyliśmy razem w tym bardzo trudnym sezonie, ale… Dziś jestem przekonany, że cały czas byłeś obok. Przekazywałeś mi energię i dodawałeś siły do walki oraz wiary, że niemożliwe stanie się możliwe. Alessandro, to nie jest moje zwycięstwo, ale nasze. Pragnąłby cieszyć się z niego razem z tobą, spojrzeć ci w oczy, wziąć za rękę i pobiec razem pod sektor kibiców. Moje serce bije tylko dla ciebie i chcę, żeby moje życie było kontynuacją twojego.
Nicola wzruszył, Nicola wzbudził też podziw i niedowierzanie, kiedy ogłosił, jak zamierza uczcić utrzymanie. Wsiądzie na rower, bo jest zapalonym kolarzem (to zresztą wspólna cecha wielu włoskich szkoleniowców), i ruszy na północ. Do Turynu, gdzie mieszka jego rodzina. To 1380 kilometrów w czerwcowym upale. Trasę zamierza podzielić na siedem, osiem etapów. Wygląda na morderczą walkę z samym sobą, ale przy wspinaczce na wielką stromiznę, którą wykonał razem z drużyną, to jednak tylko mała górka.