Tam, gdzie wychował się Suarez
Urugwajska piłka klubowa od lat kojarzy się z dwoma klubami ze stolicy – Penarolem i Nacionalem. Coś jak w bajce Uwe i Willy w jednym stali domu. Czyli jedni i drudzy bez siebie żyć nie mogą, jak Boca i River, Real i Barca czy Porto i Benfica.
Talent Luisa Suareza dojrzewał w Nacionalu.
Ale kojarzyć się też powinna z armią światowej klasy talentów wypuszczonych w świat z młodzieżówki klubu, którego budżet nie może równać się nawet z kwotami wydawanymi przez najsłabsze kluby Championship.
120 lat temu, kiedy w Turynie powstawał Juventus, a w Barcelonie Football Club, w stolicy Urugwaju doszło do fuzji dwóch niewielkich klubików założonych przez ludzi zafascynowanych nową brytyjską rozrywką. Montevideo Football Club i Uruguay Athletic Club połączyły siły tworząc Club Nacional de Football znany powszechnie (niekoniecznie prawdziwie) Nacionalem Montevideo. Trójkolorowi (barwy klubu: biało-czerwono-niebieskie) od razu wzięli się do intensywnej roboty. Wraz z kilkoma innymi, nieistniejącymi już tworami piłkarskimi założyli ligę urugwajską. Jak to w owych czasach w Ameryce Południowej bywało, tworzenie klubów inspirowali nie tylko brytyjscy, ale też niemieccy emigranci, stąd obok takich teamów, jak Albion FC mieliśmy Deutscher Fussball Club, czyli historia znana np. z rozgrywek regionalnych na południu Brazylii, gdzie w pierwszych derbach Porto Alegre nie brakowało graczy o niemieckich nazwiskach typu Grunewald czy Muller.
Nacional szybko stał się potęgą na lokalnym polu. Było łatwo, bo w Urugwaju życie piłkarskie toczy się w stolicy. To nie sąsiednia Brazylia, gdzie możesz być najlepszy w Belo Horizonte czy Porto Alegre, ale od czołówki w Rio czy Sao Paulo zawsze dostaniesz po nosie. Urugwajski futbol był, jest i będzie tożsamy z życiem sportowym Montevideo. Basta!
Wielcy, coraz więksi
O tym, że Nacional ma wielkie aspiracje, przekonano się już w 1915 roku, kiedy to drużyna wygrała mistrzostwa kraju oraz dwa puchary, tzw. Tie Cup i Copa de Honor Cousenier – dwie nieistniejące już od dekad rozgrywki pucharowe pomiędzy drużynami z Argentyny i Urugwaju. Potem były wygrane m. in. w Copa Aldao (tradycyjna rywalizacja między mistrzami Argentyny i Urugwaju), aż w 1924 nadeszła kulminacja, czyli sześciu zawodników trójkolorowych znalazło się w kadrze, która sięgnęła po złoto olimpijskie podczas igrzysk w Paryżu w 1924 roku. W 1928 gracze Nacionalu bronili tytułu, a dwa lata później mieli najliczniejszą, bo dziewięcioosobową reprezentację podczas zwycięskiego mundialu. Pierwszego mundialu w historii, w całości rozgrywanego na stadionach Montevideo, m. in. na Parque Central, legendarnym obiekcie, gdzie Hector Scarone czy Pedro Petrone strzelali gole w barwach Nacionalu.
Tak wykuwał się mit klubu, który wychował Luisa Suareza na zawodowego piłkarza! Kolejne lata, aż do połowy piątej dekady XX wieku, nazywane były czasem „Białej Machiny”. A wszystko dlatego, że Nacional dosłownie demolował konkurentów. Dawał prawie połowę kadry do reprezentacji, śrubował rekordy w krajowych rozgrywkach, gromił lokalnych konkurentów, dość wspomnieć kampanię z 1941 roku, kiedy wygrali wszystkie mecze sezonu – 20 na 20! Na przełomie lat 30. i 40. Nacional wygrał 10 razy z rzędu klasyk z Penarolem, co przez kolejnych blisko 80 lat już nigdy więcej mu się nie zdarzyło. To były ich czasy! Było 6:0 w derbach, były serie kilkunastu meczów z rzędu ze strzeleniem więcej niż jednego gola, było wspaniale! Nacional był najlepszy w Urugwaju.
Ale był to czas, kiedy w Ameryce Południowej nie było wspólnych rozgrywek pucharowych, była wojna więc nie rozgrywano kolejnych mundiali. Kiedy przyszedł ten z 1950 roku, ponownie wygrany przez Urusów, to Penarol był wówczas główną siłą reprezentacji, dając aż 10 kadrowiczów, wobec piątki z Nacionalu. Tyle że trójkolorowi wcale ostatniego słowa w historii futbolu jeszcze nie powiedzieli! Zgoda, pierwsza, a nawet druga edycja Copa Libertadores padły łupem Penarolu, który w latach 50. i 60. odzyskał prymat w Urugwaju, a nawet rozszerzył go na cały kontynent (wygrali Copa Libertadores jeszcze w 1966), ale Nacional też miał swoje szanse w finałach (przegrane trzy razy z Argentyńczykami z Independiente w 1964, w 1967 z Racingiem i 1969 z Estudiantes La Plata), aż wreszcie doskoczył do kontynentalnej czołówki wygrywając w 1971 z broniącym trofeum Estudiantes. Potem przyszły kolejne sukcesy: Puchar Interkontynentalny (grali z Panathinaikosem, który zastąpił bojkotujący latynoskie kluby Ajax) i Copa Interamericana (nieistniejące już rozgrywki pomiędzy mistrzami CONCACAF i CONMEBOL). Nacional znowu wypływał na szerokie wody! Luis Cubilla, Atilo Ancheta, Juan M. Mujica czy Juan Blanco byli jednymi z czołowych graczy tamtego okresu. Nie była to „joga bonita”, nie był to futbolowy spektakl i porywająca dominacja nad rywalem, wsparta finezyjną techniką. Nacional grał twardo, gracze prezentowali wysoki poziom wyszkolenia technicznego (przez kilka lat prowadził ich legendarny brazylijski selekcjoner Zeze Moreira, pewnie stąd wpływy futbolu rioskiego, technicznego, pełnego trików), ale nie stronili od prowokacji i gry faul.
Reprezentacji dawali regularnie po pięciu-sześciu piłkarzy. I tak przez całe lata 70. W 1980 ponownie wygrali Copa Libertadores, w ważnym roku, kiedy w Urugwaju, na 50 rocznicę pierwszych mistrzostw świata w piłce nożnej zorganizowano mundialito, czyli elitarny turniej dla wszystkich mistrzów świata (zabrakło tylko Anglii, którą zastąpili wicemistrzowie dwóch ostatnich mundiali, Holendrzy). Po Pucharze Wyzwolicieli ponownie była wygrana w Pucharze Interkontynentalnym 1:0 z Nottingham Forrest pod komendą legendarnego Briana Clougha.
W 1986 roku, kiedy Urugwaj wracał po krótkiej przerwie do mundialowej rywalizacji, w kadrze reprezentacji kraju trener Omar Borras zmieścił tylko jednego piłkarza Nacionalu, napastnika Carlosa Aguilerę. Jakież więc było zdziwienie, kiedy w 1988 Nacional trzeci raz triumfował w Libertadores, a potem w Pucharze Interkontynentalnym, tym razem ogrywając po karnych PSV Eindhoven (a pamiętać należy, że Holendrzy wówczas Europą rządzili niepodzielnie, bo kadra była świeżo po triumfie w Euro ‘88). Tym samym Nacional, jako pierwsza ekipa z Ameryki Południowej wygrał trzy razy Puchar Interkontynentalny w trzech podejściach. Ba, aż do powstania tzw. rankingu CONMEBOL, czyli do 2009 roku, Nacional był najlepszą drużyną w historii rozgrywek, licząc trofea, rozegrane mecze, pojedyncze wygrane i strzelone gole.
Niestety, współczesność tak dla Nacionalu, jak dla całej urugwajskiej piłki klubowej łaskawa nie jest. Brak pieniędzy, niewielkie zasoby kadrowe, niewielka konkurencja w lidze zabiły rozgrywki, radykalnie spadł ich poziom, a kluby tak naprawdę funkcjonują jako szkoły piłkarskie do promocji talentów. Nie inaczej jest z Nacionalem i Penarolem, które wprawdzie na lokalnym podwórku zachowały status hegemonów i nadal rozdają karty w rozgrywkach, tylko od czasu do czasu pozwalając sobie odebrać mistrzostwo, lecz w pucharach latynoamerykańskich trójkolorowi nie mają już żadnego znaczenia. Sam fakt, że minęło już 31 lat od ostatniej urugwajskiej wygranej w Libertadores jest więcej niż wymowny. To, że CONMEBOL nadal wysoko utrzymuje w rankingu Nacional i Penarol, bynajmniej nie wynika z ich osiągnięć w XXI wieku, lecz wysokich not z dawnych czasów, kiedy urugwajski futbol „latał wysoko”. Dość wspomnieć, że po 1988 tylko raz urugwajski team przebił się do finału rozgrywek: Penarol w 2011 pobity przez brazylijski Santos FC.
Anno 2019
Dzisiaj Nacional nie ma ambicji wielkomocarstwowych. Jeśli któryś z jego graczy trafi do kadry, to zwykle jest to jeden z młodych talentów wypożyczonych z Europy lub Argentyny albo Brazylii, po pierwszej czy drugiej poważniejszej kontuzji. Zgodnie z latynoską tradycją, wraca taki chłopak do siebie, kuruje się, ogrywa i ponownie rusza w świat. Oczywiście pośredni wpływ Nacionalu na kadrę nadal jest nie do przecenienia. Rewelacyjna reprezentacja z 2010 roku miała w składzie aż ośmiu byłych graczy tricolores (m. in. kolejnych kapitanów: Diego Lugano i Diego Godina). Prawda jednak jest taka, że dzisiaj Nacional najlepiej żyje jako farma, na której hodują talenty takie agencje jak chociażby GBG, założona przez seniora rodu Bosellich. Papo, sam były piłkarz klubu, umieścił w nim swoich dwóch synów, wypromował, sprzedał za granicę, a potem jako pośrednik wypchnął w świat kilku kolejnych młodzieńców z cantery. W Nacionalu tego nie umieją? Nie wiedzą jak? Nie, raczej tak jak w Brazylii najbardziej znani ex-zawodnicy wolą grać na własną rękę, a klub niemający zbyt wielkiego zaplecza finansowego, dostosował się do nowej roli dostawcy narybku.
Inna sprawa, że nic tak nie pokazuje spadku prestiżu ligi urugwajskiej, jak ceny zawodników. Jeśli za super-zdolnego Brazylijczyka Europa zapłaci 10-15, a czasem i 45 mln euro, za Argentyńczyka 7-10, aż do 16-18 milionów, to dla Urugwajczyka zaporową ceną jest milionów pięć. Generalnie za dwa-trzy miliony można kupić tam piłkarza z solidną przeszłością w młodzieżowych reprezentacjach Urugwaju, stażem w lidze i meczami w międzynarodowych pucharach. Wiedzą o tym Włosi, Portugalczycy, namiętnie korzystają z tej cenowej promocji w Argentynie i Meksyku, nie dotarły wieści o dobrych cenach jeszcze nad Wisłę. Mało tego, mnogość graczy z europejskimi paszportami wprost zachęca do poszukiwań, ciągle jeszcze w Polsce słabo praktykowanych, bo przecież „Latynos do Polski przyjedzie się uczyć”, jakby co najmniej u nas wychowali Suareza, Cavaniego, Torreirę, Godina czy Gimeneza. A wystarczy zainwestować 9 euro miesięcznie w aplikację, która przez miesiąc pozwoli śledzić mecze ligowe, skróty i podsumowania kolejki oraz to, co dzieje się na ligowym zapleczu.
Bartłomiej RABIJ