Przejdź do treści
Szpieg w chińskiej krainie

Ligi w Europie Świat

Szpieg w chińskiej krainie

– Ja nie wiem, jak oni to zorganizowali, liga Hongkongu w ogóle nie idzie do przodu, nic się nie zmienia, nie próbują jej ulepszać. Jeszcze rozumiem, że niektóre stadiony nie mają oświetlenia, ale żeby rozgrywać mecze w tygodniu o godzinie 14.30, kiedy temperatura wynosi 37 stopni Celsjusza? No proszę to sobie wyobrazić – mówi Marek Zając.
 
PRZEMYSŁAW PAWLAK


Młodsi czytelnicy „PN” nie muszą go pamiętać, starsi natomiast z pewnością doskonale kojarzą. Na przełomie XX i XXI wieku występował w barwach Wisły Kraków, dwa razy został mistrzem Polski, silny, prawy obrońca, potrafiący strzelać gole. Marek Zając w 2004 roku wyjechał do Chin i żyje tam do dziś. A od końca sierpnia jest trenerem R&F FC, klubu z Hongkongu. Zacznijmy więc od końca. 

Między młotem a kowadłem

R&F FC to nie taka zwykła drużyna. Jest bowiem filią Guangzhou R&F FC, klubu z Chin. Guangzhou ma tak wielu piłkarzy, że postanowiło, aby trzeci zespół, nawet nie drugi, występował w ekstraklasie, ale Hongkongu. Obecny sezon jest już drugim w takim układzie, a ma on służyć nie tylko ogrywaniu zawodników, także zacieśnianiu relacji między położonymi blisko siebie prowincją a Hongkongiem. Ekstraklasa liczy 10 zespołów, wcześniej było ich dwanaście, Zając przekonuje jednak, że to wystarczająca liczba, ponieważ i tak kluby z niższej ligi niespecjalnie zainteresowane są awansem – wiadomo, wyższa klasa, większe pieniądze. Co do zasady mistrz Hongkongu występuje w Azjatyckiej Lidze Mistrzów, gdyby jednak stało się tak, że najlepszą drużyną okazałaby się R&F FC, wówczas w pucharach zagrałby zespół z drugiego miejsca. A to dlatego, żeby inne chińskie kluby nie wpadły na pomysł, iż przez Hongkong wiedzie krótsza droga do Azjatyckiej LM. 


 – Kompletnie tego nie rozumiem, bo na przykład kilka lat temu mistrz Hongkongu zrezygnował ze startu w pucharach w związku z brakiem pieniędzy – dziwi się Zając, a po chwili dodaje: – Ale mistrzostwo to nam raczej nie grozi. Przed sezonem do R&F sprowadzono 22 nowych zawodników, mówiąc krótko – wymieniono cały skład. Co więcej, nie miałem żadnego wpływu na transfery, ponieważ do zespołu dołączyłem po piłkarzach. W zespole mam dwunastu młodych Chińczyków do 19. roku życia, trzech Brazylijczyków – jeden ma 37, a dwóch po 34 lata. Na boisku jednocześnie może przebywać jednak tylko dwóch z nich, takie są przepisy, w dodatku trzech zawodników musi pochodzić z Hongkongu, więc proszę sobie wyobrazić, jak muszę manewrować przy wyborze jedenastki. Na tym jednak nie koniec, bo za zawodnika miejscowego wejść na plac gry może tylko zawodnik miejscowy. Problem polega na tym, że na rynku nie ma dobrych piłkarzy z Hongkongu. Nie wiadomo zresztą skąd mieliby być, skoro nie ma tu akademii, nie szkoli się trenerów, a poza tym – kto zainwestuje w piłkę, jeśli liga gra o 14.30? Przecież na to ciężko patrzeć. 

W R&F FC Zając znalazł się między młotem a kowadłem. Klub ma dwóch szefów, jednego rzecz jasna z Chin, drugiego z Hongkongu. Według słów Polaka od stycznia w lidze chińskiej zmienią się przepisy, na boisku będzie musiało przebywać trzech miejscowych zawodników w wieku do 23 lat. Pierwszy trener Guangzhou R&F FC Dragan Stojković wymaga więc od Zająca, aby w Hongkongu nie tylko ogrywał młodych Chińczyków, ale też uczył ich nowoczesnej piłki oraz taktyki. Z kolei szef z Hongkongu wymagania ma bardziej przyziemne, domaga się dobrych wyników, bo zależy mu na tym, aby się pokazać. Jednego z drugim nie jest łatwo pogodzić. W debiucie Zająca zespół przegrał 2:3, w kolejnym spotkaniu było jeszcze gorzej, wynik brzmiał 1:3. 

Zbyt profesjonalnie

– Tyle że w tym drugim meczu od 35. minuty graliśmy w dziesięciu, gdyż jeden z moich zawodników, najspokojniejszy w drużynie, chyba pomylił dyscypliny i trzasnął rywala bezpośrednim prawym prostym – komentuje Zając. – Tutejsza liga jest specyficzna. Hongkong był przecież kolonią brytyjską i styl preferowany przez drużyny odpowiada starej angielskiej szkole futbolu – długa piłka i do przodu. Drużyny są najczęściej tak skonstruowane, że w ataku występuje obcokrajowiec i wszystkie dalekie podania oraz dośrodkowania kierowane są w jego kierunku. Piłka jest w powietrzu, a co by nie mówić, moi zawodnicy wysocy nie są … W każdym razie w pierwszym meczu mieliśmy posiadanie piłki na poziomie 60, a w drugim, mimo upału i gry w osłabieniu – 70 procent. Nie narzekam jednak, to moja pierwsza praca w roli głównego trenera, biorę wszystko jak jest, nie wybrzydzam. I gdyby tylko szef z Hongkongu tak nie cisnął na wynik, miałbym spokojną pracę. Na wszystko potrzeba bowiem czasu, a ja nie wiem jak długo się utrzymam. Wkrótce gramy z mistrzem, czyli z Kitchee. Oby szef się nie uniósł. Może być ciężko…


Zespół Polaka w Hong Kongu rozgrywa tylko mecze. Na co dzień stacjonuje w Guangzhou, około półtorej godziny jazdy autokarem z Hongkongu. Piłkarze mają zapewnione wyżywienie i zakwaterowanie, nie muszą dodatkowo pracować, jak często zdarza się w polskich niższych ligach. Miejscowi zawodnicy mogą liczyć na miesięczne gaże w wysokości 3-4 tysięcy dolarów amerykańskich, cudzoziemcy natomiast są lepiej opłacani, gdyż zarabiają od 10 do nawet 20 tysięcy zielonych. Co ważne, wielu z nich występuje w lidze Hongkongu przez wiele lat, posiadają więc obywatelstwo i limity obcokrajowców ich nie dotyczą. Na tym właśnie bazuje drużyna Kitchee, która w składzie ma kilku takich piłkarzy. Podopieczni Zająca trenują dwa razy dziennie, rano w siłowni i po 17-tej, kiedy temperatura spada do około 30 stopni. No chyba że grają w lidze o wcześniejszej godzinie, wtedy zajęcia odbywają się odpowiednio wcześniej, aby przygotować zawodników do warunków atmosferycznych. Ze względu na aurę zajęcia nie trwają długo, maksymalnie godzinę i piętnaście minut, są za to intensywne. Po kilku pierwszych treningach zawodnicy zaczęli narzekać, że są zbyt… profesjonalne. 

 – Muszę często wracać do podstaw, czyli odpowiedniego przyjęcia piłki, poruszania się po boisku. Zresztą Brazylijczycy ograni w Hongkongu i przyzwyczajeni do długich podań też mają problemy, aby się przystosować. Żeby to należycie funkcjonowało potrzebuję około pięciu miesięcy, tyle że jak wspomniałem, tyle czasu nie mam. W każdym razie Chińczycy mnie słuchają, pracują, są profesjonalni, gdyż zdają sobie sprawę ile mają do stracenia. W Guangzhou R&F FC po wygranym meczu każdy piłkarz może dostać premię o równowartości 100 tysięcy złotych. Ogromna kasa, a przecież w Europie kariery nie zrobią i takich pieniędzy nie zarobią. A w związku z wprowadzanym limitem, ich uposażenie jeszcze wzrośnie, jestem przekonany. Problem pojawia się jednak, kiedy sami muszą podjąć decyzję na boisku. Wynoszą to jeszcze ze szkoły, gdyż wszystko robią pod dyktando nauczyciela, podążają za rozkazem, nie są w stanie sami niczego wykreować. Jeśli na boisku mają zdecydować czy pobiec w lewo czy w prawo, prawdopodobnie zatrzymają się na środku. Mamy więc pewne ograniczenia, zwłaszcza że w kadrze jest pięciu lewonożnych zawodników, co też nie jest do końca optymalne. Piłkarz prawonożny potrafi zagrać także lewą nogą, natomiast mańkuci mają to do siebie, że wszystko będą robić tylko lewą, co z kolei wpływa na obraz gry. 

Ślub po licencję

Zając w Guangzhou R&F FC pracował już wcześniej. W 2011 roku był asystentem trenera, ale wtedy zespół nie występował jeszcze w chińskiej ekstraklasie. Przyszedł jednak nowy właściciel z dużą kasą, więc za chwilę pojawił się też nowy trener, który w walizce przywiózł również cały sztab i Polaka zmiotła rewolucja. Przed obecnym sezonem pierwszy trener Stojković szukał szkoleniowca, który poprowadzi drużynę w Hongkongu. Kandydatów było czterech, poza Zającem jeszcze Serb, Portugalczyk oraz Hiszpan. Pan Marek CV miał najsłabsze, ale po godzinnej rozmowie ze szkoleniowcem upłynęło zaledwie następne 60 minut, kiedy odebrał telefon z wiadomością, że dostał pracę. Ma również wolną rękę jeśli chodzi o wybór składu czy ustawienia taktycznego zespołu. 

Żeby jednak móc pracować w roli pierwszego trenera, musiał zrobić licencję profesjonalną. Tyle że w Chinach nie jest to takie proste, zwłaszcza jeśli nie jesteś obywatelem tego państwa. Przy licencjach z niższego szczebla nie było kłopotu, ale kiedy wybierał się na kurs z literą B, Chińczycy zaprotestowali. Już wtedy związany był z obywatelką Hongkongu, o ślubie nie myśleli, w tej sytuacji trzeba było jednak działać szybko. Ożenił się w błyskawicznym tempie i został obywatelem Hongkongu. To był pierwszy krok, w drugim udał się do tamtejszej federacji piłkarskiej i poprosił o wsparcie przy przyjęciu na kurs, bo w Hongkongu nikt takich przecież nie prowadzi. Powstało więc pismo, na które pozytywnie odpowiedziała chińska federacja i Zając, jak sam mówi, został pierwszym obcokrajowcem, który zdobył profesjonalną licencję trenerską w Chinach. A z żoną wiedzie im się nieźle, mają siedmioletnią córeczkę, pani Zając prowadzi również biznes, posiada kilka sklepów z odzieżą damską, zatrudnia osiem osób. Choć aktualnie muszą sobie radzić z rozłąką, Zając mieszka w wynajętym przez klub apartamencie w Guangzhou, żona, córka i opiekunka z Filipin zostały w Hongkongu. 

 – Ja się w biznes żony nie mieszam, powiedzmy, że na chińskich ulicach obowiązuje nie mój styl – uśmiecha się były zawodnik Wisły. – Ale wracając do licencji. Udając się na kurs trochę się bałem, bo zajęcia prowadził Niemiec z Kolonii, a wiadomo jak to jest z Niemcami. Zupełnie niepotrzebnie, facet był twardy, nie było z nim żartów, ale nauczył mnie bardzo dużo. Robiliśmy nie tylko analizy, ale również czas poświęcaliśmy przygotowaniu fizycznemu zawodników. I bardzo dobrze, ponieważ obecnie w Hongkongu nie mam takiego specjalisty, więc wszystko robię sam. W sztabie jest ze mną jeszcze chiński asystent i trener bramkarzy ze Szkocji. Asystent narzeka na kolano, a Szkot naderwał mięsień w łydce, innych kontuzji w zespole nie odnotowaliśmy. 

Brutalna walka

Tak naprawdę jednak Zając w Chinach najbardziej związany jest z miastem Shenzhen. Tu wygrywał mistrzostwo w 2004 roku jeszcze jako czynny piłkarz, tu szkolił się na trenera i kierował własną akademią piłkarską. Do pewnego momentu biznes kręcił się obiecująco, Polak sam prowadził zajęcia i zatrudniał jeszcze czterech trenerów z Serbii, a ćwiczyło u niego około 250 dzieci. Z upływem czasu ciężko było poradzić sobie z rosnącą chińską konkurencją: – W mieście jest około stu szkółek piłkarskich, nie byliśmy w stanie wygrać z miejscowymi – mówi świeżo upieczony szkoleniowiec. – A to ktoś nam podkupił boisko, a to te szkółki znajdowały sobie chiński kapitał, co sprawiało, że rodzice ponosili niższe koszty treningów. Udało nam się wykreować około dwudziestu niezłych zawodników, tyle że ich… rozkradli. Dostali propozycje z innych akademii, w których przykładowo za zajęcia w jednym tygodniu nie musieli płacić. Brutalna walka. W pewnym momencie też pozyskaliśmy chińskiego partnera, ostatecznie wykupił ode mnie akademię, ale z tego co wiem też już pozbył się tego interesu. 

Właśnie w Shenzhen pan Marek na swojej chińskiej drodze spotkał dwie postaci, które każdy interesujący się futbolem doskonale zna. Zanim otrzymał ofertę z Guangzhou R&F FC rozmawiał o miejscu w sztabie u Svena Goerana Erikssona, który do niedawna pracował w Shenzhen FC, na zapleczu chińskiej ekstraklasy. Tyle że trzy tygodnie po spotkaniu, Szwed wyleciał z posady. Nie było w tym przypadku, Zając przekonuje, że w Chinach nie zmienia się już trenerów jak rękawiczki: – Znajomy wykonał analizę dla klubu, w którym rozłożył na czynniki pierwsze poczynania Erikssona – tłumaczy. – Wyszło z niej, że sposób gry Szweda już się wyczerpał, że zespół z nim nie pójdzie dalej, bo rywale wiedzą, jaki Eriksson ma plan. A był prosty, grać na obcokrajowców, kiedy jednak przeciwnicy nauczyli się neutralizować tych zawodników, skończyły się dobre wyniki. W każdym razie rozmyślano o tym, czy trenera zmieniać czy nie, co wcześniej nie było regułą. Inna sprawa, że Szwed pewnie w Shenzhen finansowo nie stracił, miał kontrakt wart 3-4 miliony dolarów, a zagraniczni szkoleniowcy mądrze spisują tu umowy, bo jak odchodzą, kluby i tak muszą im wypłacić całą gażę. Trochę inaczej było w przypadku Clarence’a Seedorfa, który też pojawił się w Shenzhen. Akurat robiłem licencję profesjonalną, więc od klubu dostałem zgodę na przyglądanie się treningom. Seedorf dziwnie się na mnie gapił, po chwili powstało zamieszanie, a kiedy ludzie z klubu tłumaczyli mu, że ja tego potrzebuję do szkoły, odparł, że jestem… szpiegiem. Nieciekawa osobowość, myślał, że wielki pan piłkarz przyjechał i wszyscy będą się mu tylko kłaniać. Dopiero po czasie okazało się, że on nie ma odpowiedniej licencji, więc być może o to mu chodziło? Nie wiem, w każdym razie nie szanował ludzi, a Chińczycy tego nie lubią. Seedorf robił plany na nowy rok, oni kiwali głowami, uśmiechali się: tak, tak, i nagle pam – pan piłkarz wrócił do domu.  

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ TAKŻE W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (NR 39/2017)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024