Słaba gra, fatalny wynik. Kompromitacja biało-czerwonych w meczu z Estonią!
Jeśli ktoś sądził, że polska reprezentacja w Tallinie przejedzie się po rywalu i w nowy rozdział życia wejdzie z przytupem, musiał się srogo zawieść. Polacy w Estonii zaliczyli gigantyczną wpadkę – przegrali 0:1! I to zasłużenie!
Waldemar Fornalik tak jak zapowiadał już od dobrych kilku dni, zamieszał składem i ustawieniem. Za panowania w zespole narodowym Franciszka Smudy kadra występowała w ustawieniu z dwoma lub nawet trzema defensywnymi pomocnikami i jednym napastnikiem, tym razem do boju wysłani zostali dwaj napastnicy. Od pierwszej minuty szansę dostał jednak nie Arkadiusz Piech, jak można było się spodziewać, a Artur Sobiech. Drugą ciekawą decyzją personalną było postawienie na Ariela Borysiuka w środku pola.
Zmiana ustawienia miała zaprocentować zwiększeniem efektywności w poczynaniach ofensywnych, ale w praktyce nic takiego nie miało miejsca. Artur Sobiech był kompletnie niewidoczny, Robert Lewandowski tracił większość piłek, a w tak skonstruowanym składzie brakowało zawodnika kreatywnego, będącego w stanie uruchomić napastników sprytnym podaniem, operującego za ich plecami. W pierwszej połowie Polacy zagrali „totalną padakę” i to Estończycy stworzyli sobie więcej ciekawych sytuacji podbramkowych.
Fornalik w przerwie stwierdzić musiał, że proponowana przez niego zmiana ustawienia nie przyniosła nic dobrego, więc były opiekun Ruchu znów postanowił zamieszać. Szkoda tylko, że nie zamieszał personaliami (ściągnięcie Sobiecha, wprowadzenie Piecha), a całą konstrukcją (ściągnięcie Sobiecha, wprowadzenie Mierzejewskiego jako środkowego pomocnika podwieszonego pod Lewego). Mierzejewski ożywił grę, podobnie zresztą, jak wprowadzony za Rybusa Grosicki, ale na nic się to zdało. Polacy o mały włos nie zremisowali w Tallinie 0:0. Vassiljev już w doliczonym czasie gry strzałem z rzutu wolnego zdobył gola na wagę zwycięstwa. Dodajmy, że zasłużonego. Tragedia…
Jeden z naszych znajomych na Facebooku w przerwie meczu zadał dość ciekawe pytanie: jak to się dzieje, że Lewandowski trzy dni wcześniej bawi się obrońcami Bayernu, a chwilę później traci większość piłek w potyczkach z estońskimi średniakami? My dopytujemy, jak to się dzieje, że większość naszych kadrowiczów trenuje i gra na co dzień w mocnych, zachodnich klubach, a w kadrze męczą się niemiłosiernie z piłkarzami bądź aspirującymi do średniej, europejskiej półki, albo już dawno emerytowanymi, dorabiającymi w amerykańskiej MLS?
Zapewne pojawią się teraz opinie ekspertów i samych zawodników, że szału nie było, bo kadrowicze kończą właśnie w swoich klubach ciężkie przygotowania do sezonu, bo brak im jeszcze świeżości, bo to przecież było wkalkulowane i pięknej gry nikt się nie spodziewał. Estończycy też przecież znikąd się nie wzięli, to przecież mocna ekipa, grająca angielską piłkę, nieustępliwą. Że to sprawdzian, który przyniesie nam wiele korzyści w niedalekiej przyszłości, bo przecież Czarnogóra gra bardzo podobnie.
Może to i prawda, ale ciężko już słuchać niekończących się wymówek, tłumaczeń słabych wyników i słabej gry, pretensji do dziennikarzy o wyolbrzymianie i wprowadzanie złej atmosfery. Trzymajmy się faktów. Graliśmy z Estonią, nie z Włochami. Przegraliśmy 0:1, nie wygraliśmy 3:0. Graliśmy kaszanę, nie ptasie mleko. Ciężko znaleźć kontrargument.
Mecz z Czarnogórą już za trzy tygodnie.
Paweł KAPUSTA
Piłka Nożna