…a przynajmniej taki, jakim go znaliśmy. Menedżer, który intensywnością pracy i narzucania pomysłów najpierw rozpala w drużynie ogień, by stopniowo gasnąć i tracić energię. Jednak w Manchesterze City Guardiola chce zostać na znacznie dłużej niż cztery lata.
Kiedy Txiki Begiristain mówi o najważniejszym osiągnięciu Guardioli w Manchesterze City, to nie wspomina jednego konkretnego tytułu. A przecież Hiszpan już sporo ugrał: dwa mistrzostwa Anglii, hat-trick Pucharów Ligi, jeden krajowy… Nie, to te dwa sezony: 2017-18, 2018-19, gdy prowadzony przez niego zespół zdobył 198 punktów w Premier League, strzelił w nich 201 bramek, nie wygrał ledwie dwunastu z 76 spotkań.
– Powiedziałem mu, gdy byliśmy jeszcze w Niemczech, że w Anglii jest znacznie trudniej. Tu tytuł zdobywa się mając 85, 86, 87 punktów… Ale zdobyć 198 w dwa sezony to nawet dla mnie było niewyobrażalne. Najpierw mistrzostwo i sto punktów, następnie pokonanie niesamowitego Liverpoolu z 98 i tylko jednym oczkiem przewagi nad rywalami… To chce się oglądać w każdy weekend, każdy sezon – mówił obecny dyrektor sportowy Manchesteru City.
To trzeba przełożyć na język Guardioli. Przypomnieć sobie, ile kosztowało go w pierwszym sezonie dopracowanie swojej myśli i przełożenie jej na zespół, by funkcjonowała w specyficznych, wyspiarskich warunkach. Każdy wie, jak on operuje. – Każdy mówi o tym, jak kompleksowa jest jego taktyka, że zawsze analizuje najbliższego przeciwnika oraz swój zespół… Ale to godziny spędzone na pracy, myśleniu i rozmowach ze sztabem. Jest całymi dniami w centrum treningowym, by na boisku było widać efekt – dodawał Begiristain.
Cały ten wyczerpujący proces w ostatnich czterech latach się powiódł: marka Manchesteru City urosła niewiarygodnie, zdobyte tytuły przykrywały drogie zakupy, choć akurat nieumiejętność podboju Ligi Mistrzów jest tą ostatnią rzeczą, która działa na jego niekorzyść. To temat, z którym nie wiadomo co zrobić: jego drużyna mistrzowska pewnie i mogła powalczyć z hiszpańskim hegemonem z Madrytu, ale potykała się w fazie pucharowej na rywalach krajowych. Gdy w poprzednim sezonie City rozprawiło się w dobrym stylu z Królewskimi, to później odpadło z Olympique Lyon i znów wróciła narracja o kombinującym Guardioli.
Tego pewnie nienawidzi: przypominania mu tych meczów, gdy jego zespół przypominał najgorszą wersję jego filozofii. Sekwencje podań nie prowadzące do żadnych sytuacji pod bramką przeciwnika, obrońcy w panice ganiający za kontrami rywali, błędy i nerwowość, zmiany bardziej destabilizujące zespół, niż ratujące z trudnej sytuacji. 1:3 z Lyonem w ćwierćfinale LM nie było wyjątkiem, ale potwierdzeniem problemów targających drużyną przez cały poprzedni sezon. Od 2:3 z Norwich City, 2:3 z Wolverhampton, 2:2 z Crystal Palace, trzy derbowe porażki z United, klęskę z Liverpoolem na Anfield (1:3), gdy po kwadransie było jasne, kto idzie po mistrzostwo kraju…
To już historia, choć przecież i w tym sezonie Leicester City przyjechało do Manchesteru i drużyna Guardioli poślizgnęła się na tej samej skórce od banana co zawsze: szybki napastnik, długie podania za linię obrony, faule stoperów… Skończyło się na pięciu przyjętych bramkach. Powtarzalność scenariusza niepowodzeń sprawiła, że w Anglii teorii o tym, ile jeszcze Pep mógłby wytrzymać na Wyspach było coraz więcej. I nie tylko takie pytania stawiano w kontekście jego przyszłości: to znacznie mocniej uderzającym w jego charakterystykę pracy i styl gry drużyny dotyczyło właśnie tego, że on swojego pomysłu nie potrafi dostosować do zmieniających się warunków rywalizacji. Prawdą jest, że w Premier League kibice oglądają coraz więcej ekip grających progresywnie, ofensywnie i z coraz bardziej skomplikowanym planem, a to przekłada się na trudniejsze zadanie nawet dla najlepszych. Zwłaszcza w takich czasach, gdy natężenie spotkań przerasta możliwości utrzymania tego samego poziomu pressingu i intensywności gry co trzy dni.
W takich okolicznościach wydawało się, że intensywność wyzwania przerośnie również Guardiolę. Niektórzy dopatrywali się symptomów tego, co zadecydowało o odejściu po czterech latach z Barcelony: braku ognia w oczach, o czym sam Hiszpan mówił w pierwszej z książek Martiego Perarnau. Jasne, w Katalonii więcej było zakulisowej polityki, przepychanek w drużynie i pod tym względem Manchester jest dla Pepa miejscem po prostu spokojniejszym. Przecież tam wszystko przygotowywano pod jego przyjście jeszcze w okresie, gdy pracował dla Bayernu Monachium. Sprowadzano jego ludzi, wdrażano jego filozofię, kupowano piłkarzy pod jego pomysł. On miał być i był spoiwem, które to wszystko ruszyło.
W swym ostatnim sezonie w Barcelonie ugrał nawet więcej, niż w poprzednich rozgrywkach z Manchesterem City. Też był drugi w lidze, ale zamiast Pucharu Ligi był Puchar Króla, zamiast ćwierćfinału Ligi Mistrzów była kolejna runda. Były też tylko cztery porażki w całym sezonie zamiast dwunastu, a tym epickim niepowodzeniem był remis 2:2 z Chelsea, który był przypadkiem jedynym na tysiąc, gdy zespół z taką przewagą nie wygrywa meczu kilkoma bramkami. A mimo to Guardiola był wyczerpany i zniechęcony. Pytanie więc, dlaczego w Manchesterze nie tylko jeszcze jest, ale po co mu nowy, przedłużony do 2023 roku kontrakt?
Jest kilka możliwości odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza dotyczy wdzięczności za to, jak ten projekt został skrojony pod Guardiolę, ile dla niego i jego ludzi zrobiono, jak mocno mu zaufano pomimo wielu transferowych niepowodzeń. Może to wersja naciągana, ale Hiszpan jest człowiekiem dumnym i o „klubie, organizacji” mówił w pierwszych słowach komentarza po podpisaniu nowego kontraktu. – Wiem, że wszyscy trenerzy są zależni od wyników ich drużyn, ja również. Ale widziałem również, jakie mam tutaj wsparcie w tych trudnych momentach. To był główny powód, dla którego zdecydowałem się zostać – mówił.
Jednak pragmatyzm tej decyzji wynika również z sytuacji w piłkarskim świecie. Ile klubów byłoby teraz gotowych z miejsca przyjąć Guardiolę i dać mu nie tylko pieniądze, ale i wyzwanie? Po tym, jak zdominował Bundesligę to przejście do Paris Saint-Germain i już podbitej przez pieniądze, wynikającą z nich piłkarską jakość ligi, byłoby wyczekiwaniem na ledwie kilka ważnych meczów w Lidze Mistrzów. Powrót do Barcelony byłby skokiem nie tyle w nieznane, ile w szambo zmian dokonujących się w tym klubie, konfliktów, walki o władzę, problemów finansowych oraz w składzie. Kosztowałoby go to zbyt wiele, zwłaszcza przez przywiązanie do tej konkretnej organizacji. Inny klub w Anglii? Może wreszcie Serie A? To jednak nadal kwestia pieniędzy, zasobów i wsparcia, przygotowania się do tego menedżera. Nie ma klubów gotowych na Guardiolę, a Manchester City takim był.
Pamiętajmy o satysfakcji samego menedżera. On nie czuje się w Manchesterze City spełniony. W Barcelonie był, w Bayernie zabrakło wygrania Ligi Mistrzów, ale może uznał, że tam nie jest na tyle wiodącą postacią w klubie, by zrobić ten kolejny krok. Wzmocnić zespół, doprowadzić do zmiany pokoleniowej, rozwinąć o tych kilka procent, które by zadecydowały o pokonaniu hiszpańskich drużyn, z którymi rywalizował i odpadał. – Każda filozofia jest dobra. Nie jest tak, że jedna jest gorsza od drugiej. Jednak najważniejsze jest to, by od prezesa, przez dyrektorów, trenerów i aż do piłkarzy wszyscy się jej trzymali. Tylko wtedy w przypadku kłopotów widać ich przyczyny i łatwiej je naprawić – mówił Guardiola po przedłużeniu umowy.
Została mu więc nie jedna szansa na zabłyśnięcie w Lidze Mistrzów z Manchesterem City, ale trzy. Tegoroczna faza grupowa przeciwko Porto, Marsylii i Olympiakosowi to jedynie formalność, co zresztą udowodniły wyniki w pierwszej rundzie spotkań. Nie jest też tak, że nawet w tych sezonach mistrzowskich o jego City można było napisać, że jest drużyną doskonałą, czy też skończoną. Chociaż w futbolu o to generalnie trudno, to przy geniuszu Kevina De Bruyne, Raheema Sterlinga czy Sergio Aguero zawsze stawiano znak zapytania wynikający z gry obrońców.
Kolejnym znakiem zapytania stał się jednak nie jeden z piłkarzy Guardioli – choć te wciąż się pojawiają, pomimo kolejnych inwestycji – ale Liverpool Juergena Kloppa. Do tego meczu sprzed przerwy na reprezentacje warto wracać, bo dawał on pełną pulę przemyśleń dotyczących jednej i drugiej drużyny. Nie jest tajemnicą, że rywalizacja z innymi piłkarskimi geniuszami jest po prostu inspirująca, wpływa na szukanie nowych rozwiązań, po prostu pcha cały futbol w nowym kierunku. Pierwszy kwadrans, dwadzieścia minut ostatniego starcia Guardioli z Kloppem przypominał o wszystkich wadach Manchesteru City. Wydawało się wręcz, że skończy się pogromem, który byłby odzwierciedleniem problemów zespołu Pepa w fazach przejściowych, odkrycia defensywy i nieumiejętności radzenia sobie z szybkimi rywalami.
Jednak ten brak wiary w City mógł się szybko zemścić. Gra stopniowo się stabilizowała, a zespół zaczął robić to, co potrafi najlepiej – podaniami, ruchliwością i z inteligencją wykorzystywać przewagi w konkretnych strefach boiska. Pewnie, Kevin De Bruyne zmarnował rzut karny, ale wcześniej asystował przy wyrównującym trafieniu Gabriela Jesusa. Stopniowo przewaga gospodarzy rosła, powinna być podkreślona kolejnym golem.
Najbardziej uderzające było jednak to, że dwie tak utalentowane drużyny, z wieloma zawodnikami ofensywnymi, w ostatnich trzydziestu minutach stać było na ledwie jeden strzał. Mecz stał się po prostu nijaki, bardziej walką o przetrwanie i kolejną dużą grą na utrzymanie piłki, lecz bez konkretu w ataku. – Czasem punkt to punkt. Tylko raz przegraliśmy w tym sezonie, za często zdarza nam się remisować – mówił Guardiola.
Tak jak w przypadku Liverpoolu natężenie spotkań i zmęczenie zawodników wpływa na to, że pressing zespołu Kloppa słabnie, tak dla Manchesteru City tym definiującym obciążenia i ich efekt na drużynie aspektem jest w tym sezonie kreatywność. Mówiąc wprost, City tak mało dobrych okazji jeszcze za Hiszpana sobie nie stwarzało. Wystarczy spojrzeć na klasyfikację „goli oczekiwanych” (xG), czyli jakości kreowanych szans do strzału. W tym sezonie ani razu w Premier League jego zespół nie przekroczył wartości dwóch xG, czyli wystarczająco dobrych okazji, by dwukrotnie trafić do siatki. I tylko raz City strzeliło więcej niż dwa gole, w ostatnich pięciu kolejkach przed przerwą na kadrę ani razu więcej niż jednego.
Co więcej, w siedmiu kolejkach zdarzyło się siedmiokrotnie coś, co w całym poprzednim sezonie zaistniało ledwie jedenaście razy i nigdy więcej niż w trzech meczach z rzędu. Niech to świadczy o tym, że projekt Guardioli wymaga udoskonalenia, może nawet impulsu, który pozwoli piłkarzom – teraz czekają ich praktycznie trzy miesiące grania co cztery dni – odrzucić zmęczenie fizyczne i psychiczne. Może takim sygnałem będzie właśnie podpisanie nowego kontraktu ze szkoleniowcem, które pokaże wszystkim, że nie trwa właśnie wygaszanie jednego z najbardziej ambitnych (finansowo, szkoleniowo) projektów we współczesnej historii Premier League, ale nowy początek. Nowy początek, który będzie wymagał nowego Guardioli – takiego, który nie czuje zmęczenia i wypalenia, nie wierzy już w konieczność przerwy czy też efektywność pracy w okresie trzech, czterech sezonów. Może więc właśnie i u niego, i w całym klubie coś się skończyło, by mogło zacząć się coś lepszego.
Tu możemy być sceptyczni. W rozmowie z klubową telewizją Guardiola wspomniał o jeszcze jednej, istotnej rzeczy. – Ten kontrakt to tylko papier. W momencie, gdy w oczach piłkarzy i u siebie nie będę czuł pasji, to podamy sobie ręce i się pożegnamy – powiedział. Tego cytatu nie znajdzie się teraz w mediach, nie jest on wyciągany na czołówki angielskich gazet, ale najlepiej oddaje komfort miejsca w jakim Pep Guardiola się obecnie znalazł. Wie na co może sobie pozwolić, jakie ma zaufanie i wsparcie. Trudno więc dziwić się, że chce dalej tworzyć ten projekt, nawet jeśli to dla niego nowe wyzwanie.
MICHAŁ ZACHODNY
Dziennikarz Łączy Nas Piłka