Stare indiańskie przysłowie mówi, że jeśli nie możesz pokonać wroga, przyłącz się do niego. A nowa juventusowa zasada brzmi: jeśli nie możesz pokonać wroga, weź go do siebie.
TOMASZ LIPIŃSKI
W Lidze Mistrzów Juventus przegrał na JStadium tylko raz. 10 kwietnia 2013 roku do zwycięstwa 2:0 w Turynie i zarazem półfinału Bayern Monachium poprowadził Mario Mandżukić, który raz znalazł sposób na Gianluigiego Buffona. Natomiast kiedy dwa lata temu przegrał czwarty kolejny finał Champions League, po drugiej stronie barykady w mundurze Barcelony walczył i cieszył się z wygranej Dani Alves. Teraz obaj elegancko spakowali walizkę Starej Damie i zawieźli na lotnisko na lot do Cardiff.
Telefon od przyjaciela
W poprzedniej edycji bianconeri zatrzymali się daleko od celu. W 1/8 z marzeń odarł ich znów Bayern. Na prawym skrzydle biegali rzemieślnik Stephan Lichtsteiner i narowisty mustang Juan Cuadrado. Kolumbijczyk zwłaszcza w rewanżu nie wypadł źle, ale zaprzepaścił więcej niż stuprocentową okazję na 3:0, co prawdopodobnie pogrążyłoby mistrzów Niemiec. Po drugiej stronie było więcej taktycznej improwizacji, którą dawali Paul Pogba i Paulo Dybala.
Wtedy Dani Alves dogrywał ósmy sezon w Barcelonie. Mandżukicia na juventusowym skrzydle nie widywało się wcale, do obrony wracał tylko przy stałych fragmentach. 13 goli w całym sezonie specjalnie nikogo nie przekonało, że 19 milionów euro to był udany interes. A tu już trzydziestka przyginała kark Chorwata. W czerwcu 2016 roku wydawało się, że Juventus ma ostatnią szansę, żeby na nim przynajmniej wiele nie stracić.
Takie dywagacje toczyły się po cichu i bez specjalnych emocji, bo prawdę mówiąc, mało kto się nim przejmował. A to dlatego, że właśnie na turyńską scenę wkraczał Gonzalo Higuain. Takie już przeklęte szczęście nigdy nie dość dobrego Chorwata, że zawsze znajdował się ktoś lepszy: Edin Dżeko w Wolfsburgu, Robert Lewandowski w Bayernie i wreszcie Argentyńczyk w Juventusie. Także on rozumiał, że przed 90 milionami euro musi nisko się pokłonić i rozejrzeć się za nowym miejscem. Był w Niemczech, Hiszpanii i we Włoszech, zatem Anglia mogła okazać się słusznym kierunkiem.
Klubowa legenda głosi, że jeszcze w trakcie finalizowania transferu Higuaina Massimiliano Allegri wziął telefon, odnalazł w kontaktach nazwisko na M i stuknął w zieloną słuchawkę na ekranie. – Ciao, Mario, jak się masz – zagaił. – Dzień dobry, trenerze, w porządku – usłyszał grzecznościową formułkę. – Kupujemy Higuaina, to wiesz, ale pewnie nie wiesz, że to niewiele zmienia w twoim przypadku. Oczywiście decyzja będzie należała do ciebie, ale chcę, żebyś został. Będziesz potrzebny i jeśli mi zaufasz, to myślę, że nie pożałujesz – wygłosił tyradę Allegri. – Dziękuję, trenerze, zastanowię się nad tym, co usłyszałem. Na razie mogę powiedzieć, że widzimy się jutro na treningu – na chłodno przyjął obietnicę Chorwat.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (20/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”