Piękny sen Atalanty trwa w najlepsze!
Piękny sen Atalanty Bergamo w Lidze Mistrzów trwa w najlepsze! Włosi pokonali 2:0 Szachtar Donieck i – w związku z korzystnym układem wyników – awansowali do przyszłorocznej fazy pucharowej, mimo trzech porażek na koncie w pierwszych trzech spotkaniach, czego dotychczas dokonało tylko angielskie Newcastle United w 2002 roku.
Do nie tak dawna przeciętnemu kibicowi (tudzież kanapowemu/niedzielnemu) Bergamo kojarzyło się z tym, że właśnie tam znajduje się filialne lotnisko Mediolanu, niż z tym, że swoją siedzibę w tym mieście posiada piłkarski klub – Atalanta. W końcu liczne degradacje i wieloletnie tułanie się po peryferiach włoskiego futbolu raczej nie przysparzają splendoru. Ale ten stan rzeczy zaczął stopniowo ulegać zmianie odkąd na ławkę trenerską przybył Gian Piero Gasperini. Włoski szkoleniowiec, mimo ograniczonego budżetu, a co za tym idzie, braku wielkich nazwisk w drużynie, zdołał wznieść „Nerazzurich” w maju bieżącego roku na ostatnie miejsce podium Serie A, co oznaczało zarazem, że do miasteczkowego Bergamo wkrótce miał zawitać wielki futbol w postaci Ligi Mistrzów.
Wydawać by się mogło, że to absolutny szczyt możliwości. Że przełamywać kolejnych granic się po prostu nie da. Że teraz może być już tylko gorzej. I choć w klasyfikacji ligowej podopieczni Gasperiniego nieustannie krążą wokół ścisłej czołówki, to w rozgrywkach o prymat na Starym Kontynencie, eufemistycznie rzecz ujmując, od początku nie powodziło im się najlepiej. Dinamo Zagrzeb – 0:4, Szachtar Donieck – 1:2, Manchester City – 1:5, bilans punktowy – 0, bilans bramkowy – 2:11, perspektywy na awans – iluzoryczne. Wszystko wskazywało na to, że Atalanta, utrzymując swą fatalną dyspozycję, pobije niechlubny rekord, nomen omen, zagrzebian, którzy przed ośmioma laty w sześciu grupowych meczach nie zdobyli choćby jednego punkciku, co gorsza tracąc przy tym (bagatela!) trzydzieści dwa gole.
Jednak pozbawieni jakichkolwiek kompleksów „Orobici” po raz kolejny zaskoczyli cały piłkarski świat. Tym razem za sprawą sensacyjnego remisu przeciwko aktualnemu mistrzowi Anglii, który można traktować jako swego rodzaju rewanż za upokorzenie doświadczone na Etihad Stadium. Szalony mecz, okraszony VAR-em przyznającym lub anulującym podyktowane rzuty karne, zmarnowanym rzutem karnym, czerwoną kartką, kontuzjami, zakończył się rezultatem 1:1. Następnie „Nerazzuri” powetowali sobie czterokrotne krzywdy poniesione w stolicy Chorwacji, pokonując zawodników prowadzonych przed Nenada Bjelicę 2:0.
W taki oto sposób coś, co raptem kilka tygodni wstecz jednogłośnie uznawano za pobożne życzenie, stało się rzeczywistym faktem. W obliczu indolencji punktowej bezpośrednich rywali w grupie, przed Atalantą wrota zatytułowane „faza pucharowa Champions League” otworzyły się znacznie szerzej. Ale znowuż nie na tyle szerzej, by samodzielnie je przemierzyć. Aby to uczynić, chłopcy Gasperiniego poza bezwzględnym zwycięstwem w potyczce przeciwko Szachtarowi Donieck, potrzebowali zdobycia jakichkolwiek punktów przez piłkarzy Pepa Guardioli w starciu Dinamo Zagrzeb – Manchester City.
O ile drugi warunek był wręcz oczywistością, o tyle w przypadku pierwszego nic nie mogło być pewne do momentu ostatniego gwizdka arbitra Felixa Zwayera. Główną rolę w być albo nie być w Lidze Mistrzów odegrał – na korzyść dla „Nerazzurich” – system wideo-weryfikacji. Najpierw w pierwszej połowie sędziowie VAR anulowali gola autorstwa Viktora Kovalenki ze względu na pozycję spaloną kilka sekund wcześniej w wykonaniu Tete, by następnie uznać prawidłowo zdobytą bramkę przez Timothy’ego Castagne. Trafienie wyraźnie uskrzydliło przybyszów z Włoch, bowiem w końcówce zanotowali jeszcze dwa razy umieścili piłkę w bramce strzeżonej przez Andrija Pjatowa. Efekt? Na wiosnę czeka ich gra w Lidze Mistrzów.
To piękny dzień dla wszystkich piłkarskich romantyków. Piękny, bo historia napisana właśnie przez Atalantę dobitnie udowadnia, że w futbolu zdominowanym przez pieniądz liczony w grubych milionach jest jeszcze gdzieś miejsce na romantyzm.
JAN BRODA