Przejdź do treści
Niemcy nie zapomnieli mojego nazwiska

Ligi w Europie Bundesliga

Niemcy nie zapomnieli mojego nazwiska

Do pobytu w Lechii Gdańsk Martin Kobylański najchętniej by nie wracał, bo w Ekstraklasie zaliczył zaledwie 3 mecze. Wrócił więc do Niemiec i zaczynał od zera. Dziś 26-letni syn Andrzeja, wicemistrza olimpijskiego z Barcelony 1992, może się uważać za bohatera Brunszwiku, bo z Eintrachtem wywalczył awans do 2. Bundesligi. Grając na pozycji ofensywnego pomocnika strzelił 18 goli w sezonie 2019-20.

JAROMIR KRUK


10, 12, 18 – liczba twoich goli w lidze rośnie z sezonu na sezon.

Fajne te ostatnie lata – mówi Martin Kobylański. – Nie miałbym nic przeciwko temu, jakby w drugiej lidze szło mi tak dalej. W Muenster po Lechii mozolnie się odbudowywałem. Dostałem tam szansę regularnej gry, zaufanie, tak samo było w Brunszwiku. Awans z Eintrachtem przypieczętowaliśmy już pod wodzą Marco Antwerpena, tego samego szkoleniowca, który na mnie postawił w Preussen. Powrót do Niemiec wyszedł mi na dobre, bo trafiałem na ludzi, którzy we mnie wierzyli. Nawet po słabszych spotkaniach nie siadałem na ławce, dzięki temu zyskałem pewność i swobodę.

W Lechii zabrakło zaufania?
Próbuję ten temat omijać. Nie wiem czemu w Gdańsku rozegrałem tylko trzy spotkania w Ekstraklasie. Zadawałem sobie to pytanie, ale nie umiałem i nie umiem znaleźć odpowiedzi. Wiele osób dziwiło się, nawet koledzy z Lechii, ale co ja mogłem zrobić? Lepiej patrzeć do przodu, a jestem obecnie w drużynie, w której cieszę się futbolem, gram w piłkę i strzelam gole. 

Nie miałeś w Polsce momentów zwątpienia?
Przenosząc się z Niemiec do Lechii, wiedziałem, że nie będę miał problemów z aklimatyzacją, bo znałem język. Byłem pełen energii i w życiu nie brałem pod uwagę tego, że zaliczę jedynie trzy mecze w Ekstraklasie. To strasznie bolało. Rozmawiałem o tym z ojcem, on sam nie wiedział, o co chodzi, ale doradził mi powrót do Niemiec. Nie chciałem się przenosić z Lechii do kolejnego polskiego klubu.

Może komuś przeszkadzało nazwisko Kobylański?
Może. Jestem otwartym człowiekiem, łapię szybko kontakt z ludźmi. Wiem co w piłce osiągnął mój tata, ale ja pracuję na siebie. W Preussen Muenster nikt nie patrzył, że nazywam się Kobylański, dostałem czystą kartę. Zrobiłem nawet trzy kroki do tyłu, a ludzie dziwili się jak można przenosić się z Ekstraklasy do niemieckiej trzeciej ligi. Nie przejmowałem się krytycznymi opiniami, chciałem grać i pokazywać swoją wartość. W Muenster wróciłem na właściwe tory, odbudowałem się mentalnie, a z Eintrachtem Brunszwik wywalczyłem awans do drugiej ligi.

Skąd taka eksplozja skuteczności?
Trenerzy potrafią wykorzystać moje walory. Przeważnie gram na dziesiątce, podwieszony pod napastnika. Trener Antwerpen mówi mi, że jeśli sam czuję, że warto strzelać z 25 metrów, to mam uderzać. On i inni szkoleniowcy pozwalali mi na podejmowanie ryzyka i na jakieś nieszablonowe rozwiązania. Gdy piłkarz czuje wsparcie trenera, jest w stanie dawać więcej drużynie. Tak jest ze mną.

18 goli w sezonie 2019-20 to nie jest mało.
Dodajmy, że tylko dwa z nich uzyskałem z rzutów karnych. Czułem się przez całe rozgrywki doskonale, a też chciałem pokazać, że stać mnie na dużo. Ale mogę grać jeszcze znacznie lepiej.

Szkoda, że zabrakło fety po awansie do 2. Bundesligi.
Eintracht zapłacił karę za to, że kilka tysięcy kibiców pojawiło się pod stadionem przy okazji ostatniego meczu. Gdyby nie pandemia koronawirusa, świętowalibyśmy sukces z kibicami, pewnie pojawiłoby się ich na rynku 20 tysięcy, ale nie było zgody na coś takiego. Piłkarze mieli małą imprezkę, a ja się czułem na niej doskonale. Awans smakuje wybornie.

Brunszwik kocha futbol?
Przed przyjściem do Eintrachtu rozmawiałem z Rafałem Gikiewiczem. Były bramkarz tego zespołu potwierdził, że trafię do klubu z ambicjami, za którym stoi potężny sponsor – Volkswagen oraz rzesza wiernych kibiców. Eintracht zaliczał co prawda spektakularne spadki, grał przecież w Bundeslidze, ale powoli odbudowuje pozycję. Wszystko tworzą ludzie, a w szatni Brunszwiku panuje świetna atmosfera, jest czas na robienie kawałów, dobrą zabawę. Kilku piłkarzy ciągnie wózek, a pozostali się dostosowali i stworzono kolektyw. Przeżyliśmy wspaniały sezon.

W gronie tych ciągnących wózek jest Martin Kobylański?
Skoro dostałem nawet opaskę kapitana w końcówce sezonu, o czymś to świadczy. Liczby też wystawiają mi bardzo dobre świadectwo, jestem dumny, że dołożyłem cegiełkę do awansu.

Niemcy znowu przypomnieli sobie nazwisko Kobylański?
Niemcy o nim nie zapomnieli. Mój tata jest tutaj darzony ogromnym szacunkiem. Trochę pograł w Bundeslidze, pokonał paru świetnych golkiperów, w 2. Bundeslidze miał status gwiazdy. Cieszę się, że pisali, że syn Andrzeja Kobylańskiego błyszczy w Eintrachcie Brunszwik. Sam sobie zawieszam poprzeczkę coraz wyżej, i wcale mi to nie przeszkadza.

Trzeba w sezonie 2020-21 zdobywać bramki w drugiej Bundeslidze.
Bezwzględnie. Podchodzę do życia i piłki z pokorą, a to, co mnie spotkało w Lechii Gdańsk, wiele nauczyło. Chciałbym tak jak ojciec coś strzelić na najwyższym poziomie w Niemczech i liczę, że przyjdzie na to czas. Nie mogę się doczekać nowego sezonu, ale teraz trochę się zdystansowałem. Odpoczywam u rodziny w Ostrowcu Świętokrzyskim, gdzie czuję się rewelacyjnie. Dwa razy do roku wpadam do Polski. Nie potrzebuję Malediwów, bo tu niczego mi nie brakuje. Oczywiście z tatą najwięcej rozmawiamy o piłce nożnej. Gdy przyjechałem z Niemiec samochodem w rodzinne strony, od razu zasiedliśmy przed telewizorem i śledziliśmy baraż o Bundesligę pomiędzy Heidenheim a Werderem Brema. Futbolowych tematów nie da się uniknąć, nawet babcia śledzi każdy mój mecz. Jest dumna z tego, co osiągnąłem z Eintrachtem Brunszwik, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia – czując takie wsparcie, człowiek chce być coraz lepszy. Jeśli chodzi o ewentualne propozycje z innych klubów, bo takie spekulacje się pojawiają, nie zaprzątam sobie nimi głowy. Doskonale czuję się w Brunszwiku. 

Jesteś osobą rozpoznawalną w Ostrowcu?
Mam dużo znajomych, ale nie chodzę po pubach, kafejkach. Najwięcej czasu spędzam z bliskimi.

Osiem występów w Bundeslidze w Werderze to dla ciebie powód do chluby?
Może niepotrzebnie zdecydowałem się pójść na wypożyczenie z Werderu do Unionu Berlin. Robin Dutt nie dawał mi gwarancji regularnych występów w zespole z Bremy. Ja też wtedy byłem dużo młodszy i patrzyłem inaczej na życie. Teraz nie widzę sensu, żeby gdybać. Niemniej fajnie jest mieć te osiem meczów w najwyższej lidze Niemiec. Też nie miałem byle jakiej konkurencji, bo uznanych piłkarzy. Z niektórymi wciąż utrzymuję koleżeńskie kontakty, choćby z Holendrem Eljero Elią, ostatnio piłkarzem tureckiego Basaksehir, wcześniej zawodnikiem także wielkiego Juventusu Turyn. Inny mój dobry kumpel, Nils Petersen, broni barw SC Freiburg, a w CV ma Bayern Monachium. 

Spodziewałeś się, że piłkarz o tak trudnym charakterze jak Marco Arnautović, wielokrotny reprezentant Austrii, zrobi tak dużą karierę?
Pewnie moglibyśmy powiedzieć, że mógł zrobić jeszcze większą, ale wariat z niego niesamowity. Nawet gdy byliśmy w restauracji, potrafił zaskakiwać niekonwencjonalnymi zachowaniami. Tej klasy zawodnika chciałaby większość szkoleniowców. Gdy miał swój dzień, był nie do zatrzymania. On ma obsesję wygrywania, w szatni ma też pozytywny wpływ na kolegów. Chiński klub zapłacił za niego West Hamowi 35 milionów euro, wcześniej poszedł z Werderu do Stoke za 7 milionów. 

Liczysz, że zagrasz kiedyś w pierwszej reprezentacji Polski?
Tata śmiał się, że byłem drugim najskuteczniejszym Polakiem w Niemczech po Lewym w sezonie 2019-20. Czasami myślę, że tata trochę przesadza, ale nie narzekam. Mam z nim fantastyczny kontakt, jest moim kumplem, przyjacielem. Wypada pójść za ciosem w 2. Bundeslidze i przypomnieć kibicom, że nazwisko Kobylański nadal dużo znaczy. A co do reprezentacji – poznałem smak występów w juniorskich biało-czerwonych reprezentacjach. Uwielbiałem jeździć na zgrupowania, zakładać koszulkę z orzełkiem, a przy okazji spotykać się z bliskimi, znajomymi. Żałuję, że nie zostałem powołany na finały Euro U-21 w Polsce w 2017 roku. Trener Marcin Dorna miał inną wizję, ale to dało mi kopa. Awans do drugiej ligi niemieckiej z Eintrachtem Brunszwik smakował wyśmienicie, ale powołanie do najważniejszej drużyny Polski byłoby czymś jeszcze bardziej niesamowitym. Sztuką jest pozbierać się po niepowodzeniach, a ja takiego doświadczyłem w Lechii Gdańsk. Jestem przekonany, że mylono się co do mojej osoby i zamierzam to udowadniać na boisku. 


WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 28/2020)


Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024