Przejdź do treści
Joga bonito na emeryturze

Ligi w Europie Świat

Joga bonito na emeryturze

Ronaldinho Gaucho ostatecznie i nieodwołalnie przestał grać w piłkę. Genialny Brazylijczyk nawet kończył z futbolem tak jak nikt dotąd, wyciskając z ostatnich lat górę pieniędzy przy minimum wysiłku. Wygrał wszystko, co się dało, w stylu Maradony, Romario czy Garrinchy. W XXI wieku nikt nie dawał takiego spektaklu jak on.

BARTŁOMIEJ RABIJ

Jest na świecie wielu wielkich piłkarzy, ale wszyscy oni sięgają po trofea z zaciętą miną, grymasem na twarzy. Ciągle plotą o profesjonalizmie, pracy, poświęceniu, dawaniu z siebie wszystkiego, nawet te wszystkie domy, samochody, modelki, z którymi się umawiają, są tylko dodatkiem do katorżniczego wysiłku wkładanego w grę. Pozaboiskowe przygody Cristiano Ronaldo ocierają się o groteskę, Messi wielki w Barcelonie, rzuca Ligę Mistrzów na kolana, z reprezentacją gra nudy, niczego nie wygrywając. Często zwycięża Toni Kroos, piłkarz kapitalny, ale czy na tegoż Kroosa da się sprzedać bilety, by co tydzień wypełnić Santiago Bernabeu?

Na Ronaldinho się dało! Ronaldinho, widząc 60-70 tysięcy na trybunach, czuł się zobowiązany, by dać im coś ekstra, bo za chwilę na mecz przyjdzie nawet i 90 tysięcy, a może biletami będą handlować pod bramami stadionu, bo tylu będzie chętnych do zobaczenia show. Nie meczu, nie zawodów albo spotkania, ale właśnie show. 

Dziś żyjemy w czasach, kiedy piłkarskich showmanów wbija się w rygory ograniczeń taktycznych i wyrwać się z gorsetu wciśniętego przez trenerów nie sposób. Na palcach jednej ręki zliczyć można graczy skutecznych, efektywnych i porywających zarazem. Messi, Eden Hazard, Neymar, być może ktoś jeszcze, ale żaden z tych tytanów i tak nie robi tyle, by bawić publikę, co Ronaldinho.


Sam kochał widowiska, jest znany z licznych wizyt podczas spektakli Cirque de Soleil, uwielbiał paryskie kabarety (ironiczne uśmieszki w tym wypadku wcale nie takie naganne), kluby, gdzie koncertom towarzyszył rozmach, nie miał problemów z pojawianiem się w miejscach pełnych ludzi, tańczył i śpiewał z sambistami, bo Ronaldinho grał dla ludzi i żył między nimi. Jak mało która ikona sportu nie separował się przesadnie od swojej publiczności, oczywiście – jak każdy w miarę normalny człowiek – dbając o własną prywatność. 

SKAZANY NA SUKCES

Ronaldinho wychował się w domu, w którym futbol był wszechobecny. Roberto de Assis, starszy o dziewięć lat brat, był zawodowym piłkarzem. Grał w młodzieżowych reprezentacjach Brazylii, grał w największym klubie na południu Brazylii, Gremio Porto Alegre. 

– Idola miałem jednego, w domu. Był moim przyjacielem i mistrzem – wspominał w jednym z wywiadów jeden z najlepszych piłkarzy w historii futbolu.

Roberto bardzo szybko zrobił karierę, już na początku lat 90. Gremio ufundowało całej rodzinie dom w zamian za namówienie 19-latka do podpisania kontraktu z klubem. Kiedy mały Ronaldinho stawiał pierwsze kroki w sekcji piłkarskiej Gremio, Roberto wyjeżdżał do Szwajcarii, gdzie zrobił karierę w FC Sion, po czym przeszedł do Sporting Club Portugal. Kiedy wrócił do kraju, miał porządny samochód, ciuchy, dziewczyny, znało go całe miasto. Młodszy brat wiedział już, jak pokierować swoim życiem. 

W 1997 roku zdobył z Brazylią mistrzostwo świata do lat 17, w następnym roku grał już w zawodowym teamie, w 1999 wygrał najpierw mistrzostwo Ameryki do lat 20, a kilka miesięcy potem Copa America już z pierwszą reprezentacją. 

– Był tak utalentowany, że nawet treningi miał indywidualne, odstawał od reszty chłopaków – wspomina Silvio Benfica w audycji radiowej Radio Gaucha, nestor dziennikarstwa sportowego z Porto Alegre. W 2000 roku już było wiadomo, że wyjedzie do Europy, oferty spływały przez niemal cały rok. To wtedy Roberto postanowił, że osobiście będzie doglądać interesów brata, a nie tylko służyć mu radą. W 2001 roku Ronaldinho przeszedł za 30 milionów dolarów do rządzonego przez Canal Plus klubu Paris SG. Paryż potrzebował prawdziwej gwiazdy, zawodnika, który da show. Brazylijczyk był odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu! Radość ze zmiany miejsca pracy była tak ogromna, że przysłoniła paskudny aspekt transferu – Gremio dostało tylko 1/5 sumy transferowej. Był to pierwszy duży transfer w Brazylii, kiedy to klub wychowujący wielką gwiazdę piłki nożnej dostał za nią grosze, za to agenci i pośrednicy w transakcji obłowili się po pachy.

Ronaldinho skasował prowizję, Roberto – formalnie ciągle zawodowy piłkarz – zarobił na swój sposób, załatwiając sobie transfer do Montpellier (jako wolny agent dostał do dziś nieznaną prowizję za podpisanie umowy, „złe języki” twierdzą, że była to prowizja za kontrakt brata w PSG). Nikt jednak nie żałował, młodszy z De Assisów grał we Francji spektakularnie, a Paryż, mając dobre wspomnienia po niedawnych występach Raia, Leonardo, Valdo, Ricardo Gomesa czy Geraldao, czekał na popisy. Ba, latem 2002 roku Brazylia z Ronaldinho w składzie wygrywa mundial w Japonii i Korei Południowej i w wieku 22 lat młody Brazylijczyk ma na koncie wygrane wszystkie najważniejsze turnieje, jakie może wygrać piłkarz! 

W 2003 roku okazuje się, że Paryż to za mało. Szefostwo, od kilku lat żonglujące trenerami i gwiazdami sprowadzanymi za grube pieniądze z całego świata, na skróty próbowało stworzyć wielki team jak ten z pierwszej połowy lat 90. Nie udało się, za to Ronaldinho już wcale tym martwić się nie musiał. Manchester United, wówczas jeden z najlepszych klubów w Europie, zachorował na Brazylijczyka. Wydawało się, że Anglicy mają wszystko, by przekonać go do podpisania umowy. Pieniędzy mieli w bród, grali w każdym sezonie w Lidze Mistrzów, bo w Anglii poza Arsenalem nie mieli wówczas konkurenta, liga angielska też intensywnie się zmieniała, głównie za sprawą świetnych transferów klubów z Londynu, które bardzo mocno postawiły na obcokrajowców. Czerwone Diabły potrzebowały swojej megagwiazdy spoza Wysp, Ronaldinho nadawał się najlepiej, a że właśnie sprzedali Juana Sebastiana Verona do Chelsea… Ale do podpisania umowy nie doszło, znów kluczowy był głos Roberto de Assisa, wówczas już oficjalnego agenta Ronaldinho. On przekonał „małego Ronaldo” (bo tyle znaczy przezwisko Ronaldinho) do umowy z będącą wówczas w totalnym kryzysie Barceloną. Barca miała za sobą trzy beznadziejne sezony, trenowało ją w tym czasie czterech trenerów, kasa klubowa świeciła pustkami, a prezydent klubu musiał abdykować pod presją monstrualnej krytyki. Nowy szef klubu, młody adwokat Joan Laporta, przekonywał, że Ronaldinho jest facetem, na którego trzeba postawić, on przypomni najlepsze czasy kibicom blaugrany.

– Zmienił wszystko. Wniósł wiele pozytywnej energii, świeżość, radość, bardzo pomógł nam wstać z kolan – wspominał Xavi, mistrz świata i Europy, czterokrotny zwycięzca Ligi Mistrzów. 

Dzisiaj trudno w to uwierzyć, lecz kiedy Ronaldinho trafił na Camp Nou, Barca była daleko w tyle za Realem, traciła do niego aż 22 punkty w lidze! Była daleko za Valencią, o miejsce na pudle walczyła z Deportivo La Coruna, Atletico Madryt, w Europie była jednym z wielu mocnych, ale niewalczących o główne trofea klubów. Od czterech lat nie wygrała żadnego krajowego ani międzynarodowego tytułu. Nie miała pieniędzy na równoczesne zakontraktowanie wielkiego piłkarza i trenera, więc, za namową Johana Cryuffa, postawiła na niemającego pół sukcesu na koncie Franka Rijkaarda (był po sezonie, w którym pomógł spaść do drugiej ligi Sparcie Rotterdam). A jednak to, co zdarzyło się w ciągu następnych trzech sezonów, było jednym z najintensywniejszych epizodów w historii klubu, hiszpańskiej i europejskiej piłki nożnej. Ronaldinho stanął na czele wypalonej grupy świetnych piłkarzy niepotrafiących stworzyć teamu. Szybko wymieniono mu otoczenie z holenderskiego (odziedziczonego po Louisie van Gaalu) na brazylijskie, a wyniki przyszły natychmiast. Już na zakończenie 2004 roku Ronaldinho wybierany był na najlepszego piłkarza świata według FIFA oraz „World Soccer”, po pierwszym sezonie był najlepszym obcokrajowcem w La Lidze, był nim też po drugim, po którym w ogóle był najlepszy w rozgrywkach, prowadząc Barcelonę do pierwszego od sześciu lat mistrzostwa Hiszpanii. Z Brazylią zdobył ostatni brakujący puchar – Puchar Konfederacji. Barcelona dała mu potężną podwyżkę, czyniąc najlepiej opłacanym zawodnikiem w Hiszpanii, przebijając kontrakty Ronaldo i Davida Beckhama w Realu Madryt. Kiedy w następnym sezonie blaugrana wygrała Ligę Mistrzów w stylu koncertowym, na kataloński klub wybuchła prawdziwa moda. Gole takie jak ten przeciw Chelsea z 2005 roku, kiedy to ośmieszał ponoć najlepszą defensywę Europy, przeszły do legendy. Grać pięknie i wygrywać – każdy tak chciał. A Ronaldinho był symbolem pięknej gry i zmiany w katalońskim gigancie.

KONIEC PO RAZ PIERWSZY

Mundial w Niemczech był klapą dla całej Brazylii, Carlos Alberto Parreira dał sobie wejść na głowę sponsorom i pazernej na pieniądze federacji. Reprezentacja nie trenowała, tylko bawiła ludzi jak ukochany przez Ronaldinho Cirque de Soleil. Po powrocie do Barcelony też było różnie: kontuzje, coraz częściej ujawniane historie z lokali nocnych, demonstrujące rozrywkowy styl życia Brazylijczyka. Ale zaraz potem bajkowe gole, jak ten z przewrotki przeciw Villarrealowi. Bodaj najpiękniejsze trafienie z powietrza od czasów nożyc Manuela Negrete z mundialu w Meksyku z 1986 roku. 


Pieniędzy było w bród. Brat Ronaldinho kupił klub piłkarski w rodzinnym Porto Alegre, bo zamierzał sprzedawać do Europy młodych Brazylijczyków. Największy klub nocny, El Barca, też należał do niego. Dom wielki jak pałac stanął w modnym wśród latynoamerykańskich bogaczy Florianopolis. Ronaldinho został nawet ojcem, ale niczym inny wirtuoz futbolu, Garrincha, ograniczył się do wysokich alimentów. W 2008 roku przeszedł do AC Milan. W owych czasach był to klub na poziomie Barcy i Realu. Transfer miał pomóc Brazylijczykowi odzyskać radość z grania w piłkę, czytaj: przywrócić chęć do ciężkiej pracy na treningach.

Niestety, Ronaldinho w wieku 28 lat był już wypalony. Mentalnie skończony. Dwa lata wcześniej skończył zdobywanie trofeów, miał już wszystkie i był najlepiej zarabiającym piłkarzem świata. Co jeszcze? Być może był to czas, by – jak Andrew Ridgeley z duetu Wham – zejść ze sceny, będąc na szczycie, kupić zamek i wieść dostatnie życie z jakąś królewną. Ale Ronnie należał do fanów, a ci tłumnie stawiali się na stadiony, by go oglądać. Czasem jednak patrzeć było żal, bo Brazylijczyk ewidentnie przytył, stracił szybkość i dynamikę, nie wracał za straconą piłką, zachowywał się, jakby był z 7-8 lat starszy, niż pokazywały metryki. Ale wciąż był genialny!

– Podczas treningów przedmeczowych mówił, komu założy siatkę w trakcie meczu, a potem faktycznie było tak, jak obiecywał. Robił podczas meczów rzeczy, jakie nawet na treningach niewielu się udają – wspominał kolega z czasów mediolańskich Kevin-Prince Boateng.

Ale na mundial w 2010 roku Dunga go już nie zabrał. Legendarny trener i zawodnik Mario Zagallo, tłumacząc wybór selekcjonera, powiedział: – Ronaldinho fizycznie jest już wyeksploatowany. Nigdy nie osiągnie dawnej sprawności. To nie jest forma zawodnika szykującego się na mistrzostwa świata.

Po tym ciosie R80 (w Milanie grał z numerem 80) praktycznie zniknął, by po tygodniach wyczekiwania potwierdzić przejście do Flamengo. Wracał po 10 latach przerwy, w styczniu 2011 roku. Powrót zdumiewający, bo Fla tonęło w długach i pensje wypłacało z wielomiesięcznymi opóźnieniami. 

Przygoda skończyła się zgodnie z przewidywaniami, w sądzie, a 4,5 miliona dolarów zaległych pensji futbolista dostał po kilku latach procesów, lecz z tamtego czasu jest mecz wart zapamiętania. Oto Flamengo przyjechało do Santosu na mecz z robiącym wówczas furorę Neymarem. Młody bóg „objeżdżał” rywali, strzelił dwa z czterech goli Santosu. Ale Ronaldinho, chociaż biegał niewiele, wpakował trzy, w tym cudownego z rzutu wolnego, dał asystę i poprowadził Flamengo do wygranej 5:4 na boisku rywala.

Reaktywował się jako profesjonalista w pierwszej połowie 2013 roku, kiedy to poprowadził Atletico Mineiro do wygrania pierwszego w historii klubu Copa Libertadores. Wygrał wtedy ostatnie z brakujących trofeów, wrzucił je do szafy, a jego staff dał komunikat, że jest kontuzjowany. Tamten finał był ostatnim meczem, w którym Ronaldinho grał na serio. Potem już tylko odcinał kupony we Fluminense i Queretaro, a przez ostatnie dwa i pół roku ujawniał geniusz marketingowy, „kończąc karierę” w wielu meczach benefisowych, na kilku kontynentach, za każdym razem zarabiając krocie na okazjonalnie drukowanych koszulkach, kosząc procent ze sprzedanych biletów, reklamując towary miejscowych firm. Dziękowali mu prezydenci krajów, piłkarze całowali w stopy, prosili o zostawienie butów, brali autografy, Maradona całował jego dłoń. Jak genialnym musiał być zawodnikiem, mimo że tak szybko znudziło go to całe ględzenie o profesjonalizmie, walce, pracy… Grał dla ludzi i ludzie go kochali. Ostatni zawodnik z reprezentacji joga bonito. 

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 4/2018)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024