Dieta pudełkowa, czyli męki kibica
W normalnych czasach wszystko toczy się normalną koleją rzeczy. Kiedy kończy się w Europie ligowa kolejka, jest przynajmniej półtora dnia, do wtorkowego wieczora, by nadrobić to, co się zaniedbało przez weekend. To znaczy: oglądało się albo komentowało, jak w moim przypadku, jeden mecz, a tymczasem na innym kanale leciał inny hit, którego dogłębna znajomość też jest niezbędnie potrzebna do życia. Poniedziałek można było poświęcić na remanenty, obejrzenie choćby skrótów meczów lig, którymi człowiek interesuje się mniej niż swoją ulubioną. I to było dobre.
W normalnych czasach wszystko toczy się normalną koleją rzeczy. Kiedy kończy się w Europie ligowa kolejka, jest przynajmniej półtora dnia, do wtorkowego wieczora, by nadrobić to, co się zaniedbało przez weekend. To znaczy: oglądało się albo komentowało, jak w moim przypadku, jeden mecz, a tymczasem na innym kanale leciał inny hit, którego dogłębna znajomość też jest niezbędnie potrzebna do życia. Poniedziałek można było poświęcić na remanenty, obejrzenie choćby skrótów meczów lig, którymi człowiek interesuje się mniej niż swoją ulubioną. I to było dobre.
Teraz, kiedy w Hiszpanii, Anglii i Włoszech trwa wyścig na złamanie karku do mety sezonu (Bogu dzięki, że skończył się już w Niemczech), w Primera Division, Premier League i Serie A mecze odbywają się nieledwie co dzień (w La Liga dosłownie co dzień, od 11 czerwca do 19 lipca) o sprawowaniu na bieżąco kontroli nad wszystkim tym, co dzieje się w europejskim futbolu, można zapomnieć. Każdy kibic, nie tylko ja, przypomina klienta jednej z licznych firm oferujących dietę pudełkową, który dostaje rano pod drzwi posiłki na cały dzień, w wersji bynajmniej niedietetycznej, lecz full wypas, konsumuje je i reszta go nie interesuje. Tak samo my: o określonych godzinach wjeżdżają spotkania La Liga (Ekstraklasy itd.), wprowadza się je do organizmu i na przyjęcie niczego innego nie ma już czasu. Twardy dysk mojego dekodera puchnie od nagranych meczów z Anglii, Niemiec i Włoch, które prawdopodobnie zresztą nigdy nie zostaną obejrzane, może poza kilkoma wyjątkami, bo w sierpniu przecież wracają europejskie puchary.
Nie udało mi się spotkać maniaka futbolowego, a znam ich naprawdę wielu, który dawałby radę pochłaniać wszystko, co warte pochłonięcia, nawet jeśli korzysta z oferty Canal+ przez internet, pozwalającej dzielić ekran na cztery i oglądać jednocześnie kilka spotkań. Miłośnik Primera Division nie ma szansy pogadać z fanem Premier League, bo angielskie wyniki z soboty poznaje, wertując wtorkową „Piłkę Nożną” – i na odwrót. Każdy żyje w swoim getcie. Coś tam słyszy, coś obija mu się o uszy, że gdzieś ktoś został mistrzem, jakiś Liverpool, ale czy to aby wszystko prawda?
To, co się dzieje obecnie, to jest prawdziwa klęska urodzaju. W futbolu jak w naturze: po stu dniach suszy przyszła ulewa ponad wytrzymałość najlepszej kanalizacji. Żyjemy jak w matriksie. Nie ma czasu, by czytać książki i artykuły kolegów z innych tytułów, śledzić wpisy twitterowe prezesa Bońka, nie ma czasu, by myśleć o tym, co się konsumuje, znajdować między poszczególnymi wydarzeniami sportowymi związki przyczynowo skutkowe. Zgroza. Ratunku! Niech to się wreszcie przewali!
Albo lepiej nic nie wołać, bo jeszcze z ratunkiem znów pospieszy koronawirus.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA (28/2020)