Chciałoby się napisać: Bartek zwycięzca, ale jeszcze tak nie jest. Cały czas walczy o pewniejszą pozycję w drużynie i mocniejsze nazwisko w lidze, przy okazji wyższy kontrakt lub lepszy klub. Generalnie trzyma się dzielnie, czasami jeszcze porządnie oberwie, ale najważniejsze, że nie schodzi z pierwszej linii frontu.
Bartosz Bereszyński znakomicie spisuje się w Sampdorii (fot. Reuters)
TOMASZ LIPIŃSKI
W styczniu 2017 roku Serie A otworzyła się na niewielu cudzoziemców. Jednym z nich był Bartosz Bereszyński, którego kupiła Sampdoria Genua. Tym samym dołączył do Karola Linettego. Wprawdzie dawnemu kompanowi z Lecha Poznań szło nadspodziewanie dobrze i robił naszym świetną reklamę, ale nie dlatego Włosi zainteresowali się drugim Polakiem. Przecież gdyby iść tylko narodowym tropem, to już Linettego nie powinno w ogóle być w Sampdorii, bo niczym dla przyszłych transferów znad Wisły i Warty nie zasłużył się tam Bartosz Salamon. Jak wiadomo jednak, transfery rządzą się swoimi prawami, a to, które pchnęło Beresia do Serie A, brzmiało: znalazł się na rynku perspektywiczny obrońca, z doświadczeniem w pucharach, z wbitą do piłkarskiego paszportu pieczątką Ligi Mistrzów, do wzięcia za rozsądne 1,5 miliona euro, więc grzechem było nie skorzystać.
STATYSTYKOM WBREW
Wyrwany z polskiego zimowego bezruchu znalazł się w samym środku cyklonu. Liga włoska w pełni, drużyny w miarę uporządkowane, mające już wyraźnie obrane kierunki i cele na drugą część sezonu. Naprawdę trudno komuś zupełnie nowemu odnaleźć miejsce w tym całym zamieszaniu i niemal z marszu stać się wartością dodaną. To tak, jakby z poziomu zero kazać w kilka sekund rozwinąć prędkość do 150 km/h i utrzymywać ją przez dłuższy czas na drodze pełnej niespodzianek. Niewielu samochodom i kierowcom to się udaje.
Na potwierdzenie tej tezy weźmy kilka przykładów z poprzedniego zimowego mercato. Na pewno pełnym obustronnym powodzeniem zakończyło się małżeństwo Gerarda Deulofeu z Milanem, bardzo dobrze rokował związek Roberto Gagliardiniego z Interem i choć z upływem czasu nastąpiło ochłodzenie relacji, to też można zaliczyć na plus. Cała reszta to grube minusy. Przez Juventus prześlizgnął się Tomas Rincon, w Romie nie rozkwitł talent Clementa Greniera, za krótki na Napoli okazał się Leonardo Pavoletti, Lucas Ocampos w niczym nie pomógł Milanowi, Juan Iturbe nie spełnił nadziei w Torino, z doświadczenia Alberto Aquilaniego niespecjalnie skorzystało Sassuolo, a Pescary nie uratowali Alberto Gilardino i Sulley Muntari. O nich wszystkich ślad zaginął. Pojawili się i bez żalu zniknęli.
A Bereszyński w Sampdorii przetrwał, został trzecim plusem, przyczynił się do wzrostu i tak mizernych procentów po stronie udanych styczniowych transferów. Także, a może przede wszystkim ze względu na ten trudny i niewygodny moment, w którym pojawił się w lidze i w klubie, należy docenić to, czego dokonał. A dokonał niemało.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (1/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”