Wrażliwszym łza się w oku kręci – z tęsknoty. Twardszym dłoń zaciska się w pięść – ze złości. Że prawdziwych dziesiątek już nie ma. Sprały się.
Fot. Imago sportfotodienst/Reuters Forum
TOMASZ LIPIŃSKI
Kiedyś numer 10 był jak nominacja do Oscara. Grały z nim na plecach same gwiazdy i tylko gwiazdy, za każdym klubowym sukcesem włoskich drużyn stały wielkie dziesiątki. Ich właściciele nie byli normalni. Nadludzie zdolni do wyjątkowych czynów, które następnie opiewały przekazywane z pokolenia na pokolenie miejskie legendy. Dziś ze świecą szukać w Serie A prawdziwych dziesiątek. Jest to numer albo nieobecny, albo podarowany tym, którzy zasługują na Złote Maliny.
Z woli Diego
Weźmy pięć najsilniejszych, najbogatszych i najpopularniejszych włoskich klubów, w kolejności alfabetycznej: Inter, Juventus, Milan, Napoli i Romę. Co je łączyło w poprzednim sezonie? Odpowiedź jasna jak słońce i smutna jak noc: brak dziesiątek w kadrze lub tylko symboliczne ich istnienie. Jakikolwiek byłby tego powód, za moment rozpatrzymy każdy przypadek z osobna, to ujma na wizerunku klubu i wymierne straty marketingowe.
Z tym numerem chce grać z rówieśnikami co drugi chłopak, najlepiej z nazwiskiem idola. Bez idola nie ma tej mocy ani podniety. Takiego Francesco Tottiego będą jeszcze hołubili nastoletni dziś rzymianie, ale ci, którzy dopiero uczą się chodzić, jak już zaczną biegać za piłką, zechcą mieć nowego idola, którego trzeba im dać. Totti dla nich stanowić będzie część prehistorii.
W Juventusie był w tym sezonie wakat. Podobnie jak w Napoli (a gwoli ścisłości puste miejsce zostawiły też Crotone i Chievo). W Turynie to stan tymczasowy i zmienny, a w Neapolu permanentny od 2006 roku. Gdzie wcześniej są szanse na zmianę? Pierwsi dowiedzą się o tym pod Wezuwiuszem. 5 lipca przyjechał po honorowe obywatelstwo i głos zabrał także w tej sprawie Diego Armando Maradona.
Dziesiątkę wycofano w dowód jego boskich zasług, ale nie tak od razu. Historia była dość pogmatwana. Zanim trafiła na plecy Argentyńczyka, została rozsławiona przez Emanuele Del Vecchio i Omara Sivoriego, a po jego niesławnym odejściu w 1991 roku – przywdziewana między innymi przez Gianfranco Zolę, Benny’ego Carbone, Igora Prottiego i Claudio Bellucciego. Dopiero w 2000 roku zapadła decyzja o wycofaniu jej z obiegu, jednak na krótko. Względy regulaminowe w trzeciej lidze, gdzie znalazło się Napoli, nakazujące na tym poziomie używać numerów od 1 do 11, dziesiątkę przywróciły i włożyły na Roberto Sosę, Nicolę Correnta i jako ostatniego Mariano Bogliacino. Od 2006 roku znów stała się nietykalna i nieskazitelna, jak Maradona w oczach kibiców Napoli.
Od jakiegoś czasu trwa gorąca debata, czy dla Lorenzo Insigne, cudownego dziecka neapolitańskiej ziemi, nie zdjąć dychy z ołtarza. To świętokradztwo zyskuje coraz większe grono zwolenników. Klubowa legenda Giuseppe Bruscolotti, z którego głosem każdy pod Wezuwiuszem się liczy, przemówił w ten oto sposób: – Kiedy przyjechał do nas Diego, zrzekłem się na jego rzecz funkcji kapitana, oczekując w zamian mistrzostwa. On nam je podarował. Teraz tylko on może namaścić Insigne i oczekiwać, że ten już wkrótce spłaci zaciągnięty dług.
Oczekiwania wobec tego, co powie i zrobi Maradona, były więc ogromne. A Insigne spokojnie czekał na koronację.
Jedynak z Bergamo
Alessandro Del Piero nie zabrał swojego numeru z Juventusu. Uznał, że byłoby to niesprawiedliwe. Odarłby z części marzeń tych, którzy trenują, żeby mu kiedyś dorównać. Po wyjeździe Aleksa to działacze uznali, że nikt nie był godnym spadkobiercą, i wycofali numer. Aż sprowadzili Carlosa Teveza. Ten oddał należyty szacunek symbolowi. Następny w kolejności Paul Pogba też miał cudowną moc. Francuz zniknął i pozostawił pustkę. Po przedłużeniu kontraktu na zasłużoną nominację czeka Paulo Dybala i jeśli szybciej nie podąży w jeszcze atrakcyjniejszym kierunku, to w Turynie doczeka się awansu. Lepszego kandydata nie widać.
W Interze i Milanie właściciele byli na miejscu, ale chyba nic wyraźniej nie diagnozowało kryzysu obu mediolańskich klubów niż jakość ich dziesiątek. W Interze powierzyli ją Stevanowi Joveticiowi, który dwa sezony temu zaliczył wejście smoka, który jednak zionął słomianym ogniem: zapłonął i zgasł na dobre. Frank de Boer nie wpisał go na listę obecności w Lidze Europy i odesłał do głębokich rezerw, skąd przepustki nie dał Stefano Pioli. Czarnogórzec zdezerterował więc w styczniu do Hiszpanii, pozostawiając właściwie nieubrudzoną koszulkę. Za jej nowym wypełnieniem Inter nerwowo rozgląda się tego lata na światowym rynku. Milan być może już znalazł w osobie Andre Silvy, który choć młody, to dumnie paradował z tym numerem w Porto. Na początek dostał 38 milionów powodów, żeby ustawić się pierwszy w kolejce, ale na oficjalny komunikat: kto za Keisuke Hondę, trzeba jeszcze poczekać.
Japończyk tkwił w czarnej dziurze, skąd tylko na moment wyłoniła się jego platynowa fryzura. Po miesiącach niebytu pojawił się w Serie A pod koniec maja i nawet strzelił Bolonii gola z rzutu wolnego. Jedynego w poprzednim sezonie i swojego ostatniego w Serie A, gdzie nikt za nim nie będzie tęsknił.
Co innego za Francesco Tottim, z którego jednak u schyłku kariery został wprawdzie piękny i wzruszający, ale tylko symbol. Na ligowych wynikach odcisnął piętno tylko dwoma golami z rzutów karnych. Najmniejszy z dwucyfrowych numerów mężnie dźwigał na plecach najdłużej ze wszystkich. Przez pełne dwie dekady.
W minionym sezonie najlepszym adwokatem magicznej liczby bez dwóch zdań był Alejandro Gomez. Spełnił wszystkie, nawet najsurowsze kryteria. Poprowadził Atalantę Bergamo tak wysoko, jak jeszcze nigdy nie zaszła. Grał porywająco, strzelał jak nigdy i asystował jak zawsze, wszędzie go było pełno. Także w mediach społecznościowych, gdzie wywoływał nie mniejszą furorę. I na deser tej pięknej uczty, jaką sam sobie przygotował, trafił do reprezentacji Argentyny, a debiut z golem był wisienką na torcie.
A pozostali? Niektórzy, jak Federico Bernardeschi z Fiorentiny, Mattia Destro z Bologny, Bruno Fernandes z Sampdorii czy Adem Ljajić z Torino, zaliczyli, patrząc na suche liczby, nawet przyzwoity sezon, ale wyniki ich szarych zespołów nie pozwalały w pełni tego docenić. Bo prawdziwa, wielka, taka co się zowie dziesiątka nigdy nie przystaje z przeciętnością.