Nie było niespodzianki w ostatnim z czterech zaplanowanych na niedzielę meczów Premier League. Liverpool bez większych problemów uporał się z Wolves (4:0) i zrównał się punktami z liderującym w tabeli Tottenhamem Hotspur.
Liverpool na Anfield punktów raczej nie traci (fot. Reuters)
Liverpool u siebie w lidze nie przegrywa i nic dziwnego, że miejscowi piłkarze chcieli przedłużyć swoją znakomitą passę w meczu, podczas którego na trybunach Anfield ponownie mogli zasiąść kibice. Nastąpiło to po ośmiu miesiącach przerwy i można było w ciemno zakładać, że podopieczni Juergena Kloppa zrobią wszystko, by sprawić fanom miłą niespodziankę.
Obie drużyny przystąpiły do gry poważnie osłabione. Oprócz wcześniejszych absencji, po stronie gospodarzy nie mógł zagrać kontuzjowany Alisson. Jeśli zaś chodzi o Wolverhampton, to bardzo groźny uraz głowy wyeliminował z gry Raula Jimeneza, który wróci na boisko dopiero za miesiąc, a niewykluczone, że nawet za dwa.
Od początku zawodów częściej przy piłce był Liverpool, jednak niewiele z tego wynikało. Wolves więcej biegali, ale też byli w stanie zaproponować coś ekstra pod bramką rywala. Najbliżej szczęścia był w 17. minucie Daniel Podence, ale jego groźny strzał w bardzo dobrym stylu obronił Caoimhin Kelleher.
Kiedy nic na to nie wskazywało, gospodarze zdołali wyprowadzić pierwszy cios. Przed upływem pół godziny gry sztuki tej dokonał Mohamed Salah, który wykorzystał fatalny błąd Conora Coady’ego, który niefrasobliwie zagrywał klatką piersiową przed swoją bramką. Napastnik The Reds odebrał mu piłkę i sprytnym strzałem pokonał Rui Patricio.
Wilki próbowały się odgryzać, ale pod nieobecność Jimeneza brakowało im argumentów z przodu. Podence, Neto czy Traore byli w stanie wnieść sporo ożywienia na boisku, jednak żaden z nich nie jest snajperem tej klasy co reprezentant Meksyku.
Tuż przed zakończeniem pierwszej połowy w polu karnym Liverpoolu doszło do kontrowersyjnego zdarzenia. Coady padł na murawę pod starciu z Sadio Mane i pierwszą decyzją arbitra było wskazanie na „wapno”. Bardzo szybko się jednak okazało, że o żadnym faulu nie było mowy i po interwencji systemu VAR sędzia się zrehabilitował.
W drugiej połowie Liverpool nie pozostawił rywalowi żadnych złudzeń, który zespół jest lepszy. Najpierw na 2:0 podwyższył Georginio Wijnaldum, który znakomicie przymierzył z dystansu, a następnie dobrze przed bramką znalazł się Joel Matip, który skierował piłkę do siatki uderzeniem głową.
Gospodarzom wciąż było mało i kiedy nadarzyła się okazja, dołożyli czwartego gola. Zdobył go… Nelson Semedo, który tak niefortunnie interweniował we własnym polu karnym, że zdobył bramkę samobójczą.
The Reds nie forsowali już w końcówce tempa, zadowoleni z efektownego zwycięstwa. Kolejnych trafień na Anfield już nie obejrzeliśmy i po ostatnim gwizdku sędziego Klopp i jego piłkarze mogli wznieść ręce w geście triumfu.
gar, PiłkaNożna.pl