Powszechnie uważa się, że największe pieniądze są do podniesienia z boiska w Lidze Mistrzów. Giganci walczą nie tylko o prestiż i piłkarską nieśmiertelność, ale również o to, by ich skarbce zostały zasilone wartkim strumieniem gotówki. Czy jednak finał Champions League to faktycznie mecz o największą kasę w świecie piłki nożnej? Nic bardziej mylnego.
GRZEGORZ GARBACIK
Skoro więc nie europejskie rozrywki, to co? Pierwsza na myśl przychodzi oczywiście liga angielska, jednak mówimy tylko o jednym meczu, dlatego nie wchodzi ona w grę. Jeżeli jednak zejdziemy poziom niżej, do Sky Bet Championship, okaże się, że drużyny w niej występujące mają zdecydowanie najwięcej do zyskania, ale – dla równowagi – również najwięcej do stracenia. Finał baraży, który jest tradycyjnie rozgrywany na Wembley, przyciąga przed telewizory kibiców nie tylko na Wyspach. Jego stawka jest tak wysoka, że postronny fan nie musi się bać o emocje i odpowiedni poziom.
(…)
Mecz za 180 milionów
Spore zainteresowanie drugim poziomem rozgrywek w Anglii to oczywiście pokłosie wielkiej piłkarskiej tradycji i kultury kibicowania, która przechodzi z pokolenia na pokolenie. To jednak nie wszystko. Najważniejsza jest oczywiście gratyfikacja finansowa. Najbardziej obrazowo na temat Championship wypowiedział się Steve Bruce, który przez lata pracował na tym poziomie, a który rok temu musiał ze swoją Aston Villą posmakować goryczy porażki w finale o awans do Premier League.
– To jest najbardziej emocjonująca liga – mówił, cytowany przez „The Sun”. – W przynajmniej dwunastu klubach myślą, że mogą wygrać i wykroić dla siebie kawał tego tortu. A w Premier League jest kolejne dwanaście ekip sra…… w gacie, byle tylko nie spaść.
Jak duża jest porcja tortu, o którym mówił menedżer aktualnie prowadzący Sheffield Wednesday? Naprawdę ogromna, ale najlepiej uzmysłowią to konkretne liczby. Określenie mecz za 180 milionów funtów, jak popularnie określa się finał barażu brzmi bardzo nośnie i dobrze się sprzedaje, ale co tak naprawdę za nim stoi? Nie jest tak, że kapitan zwycięskiej drużyny wraz z pucharem może po zawodach odebrać ze stadionowego parkingu kontener pieniędzy. Mowa tu o zyskach rozłożonych w czasie, które jednak na końcu wszystkich rachunków dają minimum te 180 milionów. Całość tworzy pięć głównych składowych, które w przypadku klubów grających w Premier League są dzielone po równo, a także według zasług, co wydaje się dość sprawiedliwym mechanizmem.
Po pierwsze – aż 50 procent przychodów z telewizyjnych praw krajowych Premier League rozdziela się tak samo pomiędzy wszystkie 20 klubów (w tym trzech beniaminków). Dla przykładu Cardiff City, które spędziło w elicie tylko jeden sezon, zarobiło z tego tytułu dokładnie tyle, co zdobywca mistrzostwa kraju – Manchester City, czyli 34 361 519 funtów. Dla jednych to kwota transferu jednego piłkarza, i to niekoniecznie z najwyższej półki, dla innych kwestia przetrwania.
Po drugie – każdy klub może liczyć na konkretne zyski, które są zależne od tego, ile razy jego mecze były transmitowane w telewizji. Na tzw. „facility fees” przeznacza się 25 procent krajowych przychodów i znowu posiłkując się przykładem spadkowicza z Cardiff możemy się przekonać, że chodzi o spore pieniądze. Spotkania City można było zobaczyć dwunastokrotnie, co dla klubu miało przełożenie na 14 437 034 funtów więcej w skarbcu. Rekordzistą pod tym względem był Liverpool, który za 29 meczów na żywo zgarnął 33,5 miliona.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (25/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”