Walka o największe pieniądze w futbolu
Powszechnie uważa się, że największe pieniądze są do podniesienia z boiska w Lidze Mistrzów. Giganci walczą nie tylko o prestiż i piłkarską nieśmiertelność, ale również o to, by ich skarbce zostały zasilone wartkim strumieniem gotówki. Czy jednak finał Champions League to faktycznie mecz o największą kasę w świecie piłki nożnej? Nic bardziej mylnego.
GRZEGORZ GARBACIK
Skoro więc nie europejskie rozrywki, to co? Pierwsza na myśl przychodzi oczywiście liga angielska, jednak mówimy tylko o jednym meczu, dlatego nie wchodzi ona w grę. Jeżeli jednak zejdziemy poziom niżej, do Sky Bet Championship, okaże się, że drużyny w niej występujące mają zdecydowanie najwięcej do zyskania, ale – dla równowagi – również najwięcej do stracenia. Finał baraży, który jest tradycyjnie rozgrywany na Wembley, przyciąga przed telewizory kibiców nie tylko na Wyspach. Jego stawka jest tak wysoka, że postronny fan nie musi się bać o emocje i odpowiedni poziom.
Swoją drogą nie ma na świecie innego drugiego poziomu rozgrywkowego, który tak bardzo rozpalałby serca i umysły kibiców. Walka o awans do Serie A? Bitwa o miejsca w La Lidze lub Ligue 1? To zabawa dla futbolowych hipsterów. Zaplecze Premier League to już jednak zupełnie inna bajka, opowieść dla dużych chłopców i gra o naprawdę wysokie stawki. Nie bez kozery zresztą w dokumencie UEFA pod nazwą „Club Licensing Benchmarking Raport” możemy przeczytać, że Championship jest czwartą w całej Europie ligą pod względem frekwencji, która wynosi 9,7 mln. Tylu właśnie fanów odwiedziło stadiony tej ligi, więcej niż w Serie A czy Ligue 1. Lepiej pod tym względem prezentują się tylko La Liga (9,9 mln), Bundesliga (12,9 mln), a także Premier League (13,6 mln).
Mecz za 180 milionów
Spore zainteresowanie drugim poziomem rozgrywek w Anglii to oczywiście pokłosie wielkiej piłkarskiej tradycji i kultury kibicowania, która przechodzi z pokolenia na pokolenie. To jednak nie wszystko. Najważniejsza jest oczywiście gratyfikacja finansowa. Najbardziej obrazowo na temat Championship wypowiedział się Steve Bruce, który przez lata pracował na tym poziomie, a który rok temu musiał ze swoją Aston Villą posmakować goryczy porażki w finale o awans do Premier League.
– To jest najbardziej emocjonująca liga – mówił, cytowany przez „The Sun”. – W przynajmniej dwunastu klubach myślą, że mogą wygrać i wykroić dla siebie kawał tego tortu. A w Premier League jest kolejne dwanaście ekip sra…… w gacie, byle tylko nie spaść.
Jak duża jest porcja tortu, o którym mówił menedżer aktualnie prowadzący Sheffield Wednesday? Naprawdę ogromna, ale najlepiej uzmysłowią to konkretne liczby. Określenie mecz za 180 milionów funtów, jak popularnie określa się finał barażu brzmi bardzo nośnie i dobrze się sprzedaje, ale co tak naprawdę za nim stoi? Nie jest tak, że kapitan zwycięskiej drużyny wraz z pucharem może po zawodach odebrać ze stadionowego parkingu kontener pieniędzy. Mowa tu o zyskach rozłożonych w czasie, które jednak na końcu wszystkich rachunków dają minimum te 180 milionów. Całość tworzy pięć głównych składowych, które w przypadku klubów grających w Premier League są dzielone po równo, a także według zasług, co wydaje się dość sprawiedliwym mechanizmem.
Po pierwsze – aż 50 procent przychodów z telewizyjnych praw krajowych Premier League rozdziela się tak samo pomiędzy wszystkie 20 klubów (w tym trzech beniaminków). Dla przykładu Cardiff City, które spędziło w elicie tylko jeden sezon, zarobiło z tego tytułu dokładnie tyle, co zdobywca mistrzostwa kraju – Manchester City, czyli 34 361 519 funtów. Dla jednych to kwota transferu jednego piłkarza, i to niekoniecznie z najwyższej półki, dla innych kwestia przetrwania.
Po drugie – każdy klub może liczyć na konkretne zyski, które są zależne od tego, ile razy jego mecze były transmitowane w telewizji. Na tzw. „facility fees” przeznacza się 25 procent krajowych przychodów i znowu posiłkując się przykładem spadkowicza z Cardiff możemy się przekonać, że chodzi o spore pieniądze. Spotkania City można było zobaczyć dwunastokrotnie, co dla klubu miało przełożenie na 14 437 034 funtów więcej w skarbcu. Rekordzistą pod tym względem był Liverpool, który za 29 meczów na żywo zgarnął 33,5 miliona.
Trzecia składowa to „merit payment”, a więc pieniądze, które kluby dostają za osiągnięcia sportowe, a konkretnie – liczbę wywalczonych punktów i miejsce zajęte w tabeli na koniec rozgrywek. Na te środki zarezerwowano 25 procent przychodów krajowych, czyli dokładnie tyle samo co w przypadku „facility fees” i jak można się domyślić, najwięcej w tej właśnie kategorii zarobił Manchester City – ponad 38 mln, a nasz królik doświadczalny, czyli Cardiff City jedynie 5,7 mln. Przy tym okienku kasowym nie ma litości, każdemu wypłaca się według zasług.
Czwarty element, podobnie jak piąty, to znowu powrót do równości i dzielenia puli z tytułu sprzedaży praw na pokazywanie ligi za granicą „international tv”, a także reklam i wpływów sponsorskich „central commercial”. W pierwszym przypadku każdy klub mógł liczyć na zarobek rzędu 43 184 608, a w drugim na 4 965 292 funtów.
Parasol ochronny
Wspomniane Cardiff, na którym przeprowadzaliśmy mały eksperyment, zarobiło nieco ponad 101 milionów funtów. Gdzie więc te wspomniane 180, skoro nawet mistrz Anglii mógł liczyć na wpływ rzędu jedynie 150 milionów? Otóż nie był to pusty slogan, ponieważ warto pamiętać, że Premier League dba o kluby także po ich spadku na niższy poziom rozgrywek. W tym właśnie celu do życia powołano projekt „parachute payment” i w taki właśnie spadochron wyposaża się każdego, kto opuszcza elitę, tak by jego lądowanie było jak najbardziej bezpieczne i miękkie. O co jednak dokładnie chodzi?
Historia zna wiele przypadków, kiedy spadkowicz nie potrafił się odnaleźć w nowych realiach i jeśli nie zdołał wrócić do Premier League po dwunastu miesiącach, jego problemy finansowe zaczynały się pogłębiać. Oczywiście, za taki stan rzeczy należy winić szefów poszczególnych klubów, którzy w umowach piłkarzy, podpisywanych z myślą o grze w elicie, nie byli w stanie zawrzeć odpowiednich bezpieczników, które w przypadku degradacji chroniłyby ich skarbce przed spustoszeniem. Problem w tym, że władze angielskiej piłki zdały sobie sprawę z tego, że nie każdy jest na tyle sprytny, by pomyśleć o zagrożeniach z wyprzedzeniem i dlatego od 2015 roku, spadkowicze mogą w dwóch kolejnych sezonach spędzonych w Championship liczyć na odpowiednio 55 proc. w pierwszym roku i 45 proc. w drugim sezonie z kwoty, która pochodzi z tytułu praw telewizyjnych. Jeśli z kolei dany zespół spędził w elicie minimum dwa lata, załapie się na trzeci sezon programu ochronnego. Z tego tytułu będzie można liczyć już tylko na 20 proc. wspomnianej wcześniej kwoty, co jednak w przypadku Championship i tak jest dość pokaźnym zastrzykiem gotówki. Wiadomo, że Cardiff City, ale także Fulham na ostatnią transzę na pewno się nie załapią, ponieważ spadły już po jednym sezonie, ale Huddersfield Town może z kolei w miarę stabilnie planować przyszłość na trzy najbliższe lata.
Z tego samego prawa korzystała zresztą Aston Villa, która po wielu latach spędzonych w Premier League, pożegnała się z nią w sezonie 2015-16 i zakończone rozgrywki był już ostatnimi, w których klub z Birmingham mógł liczyć na lot ze spadochronem.
Trzech jeźdźców
Aston Villa już rok wcześniej była blisko awansu, jednak na Wembley musiała uznać wyższość Fulham i znalazła się w dość trudnym położeniu. Chciano bowiem utrzymać kadrę zdolną do walki o najwyższe lokaty, jednak z drugiej strony władze wiedziały, że jeśli kolejne podejście zakończy się fiaskiem, klub może pogrążyć się w marazmie i finansowych kłopotach na długie lata. Warto bowiem dla porównania dodać, że po wspomnianej klęsce w finale w sezonie 2017-18, w Birmingham zamiast gwarancji minimum 180 milionów i spokoju na kilka najbliższych lat, musieli się zadowolić kwotą zaledwie 23 milionów. Różnica kolosalna.
Walka trwała więc przez cały sezon, w który – wtedy jeszcze piłkarze Bruce’a – wkroczyli w niezbyt przekonujący sposób. Menedżer musiał się więc pożegnać ze stanowiskiem w październiku, po tym jak jego drużyna roztrwoniła dwubramkową zaliczkę i jedynie zremisowała na swoim boisku z Preston North End 3:3. Bruce został wtedy trafiony z trybun… kapustą, a dzień później opróżniał biurko w swoim gabinecie. Jego miejsce zajął Dean Smith, któremu pomagał John Terry i zmiana ta wpłynęła na piłkarzy ożywczo. Aston Villa krok po kroku odrabiała straty do czołówki, by ostatecznie znaleźć się w czołowej szóstce i na końcu, po ograniu West Bromu oraz Derby County, wywalczyć upragniony awans. Co więcej, gdyby spojrzeć na ostatniego z beniaminków pod względem kadrowym i jakościowym, wydaje się, że ma on największe szanse, by bez większych problemów utrzymać się w elicie. Warunek? Pozostanie w drużynie jej największych gwiazd, a więc Jacka Grealisha, o którego pytają największe kluby w Anglii, a którego wartość szacuje się na około 20 milionów funtów, czy Jonathana Kodiji. Jeśli tak się stanie, po dokonaniu odpowiednich wzmocnień, miasto Birmingham powinno odzyskać miejsce w najwyższej klasie na dłużej niż rok.
Czy podobnie będzie z Norwich City i Sheffield United? Oba kluby na dystansie całego sezonu grały najrówniej i wykorzystując zapaść formy Leeds United na finiszu, zajęły miejsca premiowane bezpośrednim awansem. Mowa jednak o ekipach bez wielkich gwiazd, drużynach budowanych za stosunkowo niewielkie pieniądze i już mocno doświadczonych. A to, co tak dobrze zagrało na drugim poziomie, w Premier League może nie wystarczyć do utrzymania. Norwich może oczywiście liczyć, że Teemu Pukki nadal będzie zdobywał gole jak na zawołanie, a Sheffield wciąż za uszy ciągnął będzie 33-letni Billy Sharp, ale bez konkretnych ruchów transferowych się nie obejdzie. Daniel Farke z Norwich ma zdaniem „Daily Mail” dostać 20 milionów funtów na transfery, a jeszcze mniej może wydać Chris Wilder, który w drodze do elity wzmocnił drużynę jedynie dwoma zawodnikami kupionymi za gotówkę, na których wydał łącznie 6 milionów.
Zdaniem Tima Bridge’a z firmy Deloitte, która regularnie bierze pod lupę kwestie finansowe w sporcie, angielskie kluby są pod względem wydatków bardzo ostrożne, nawet jeśli w przypadku potknięcia mogą liczyć na parasol ochronny. – Nikt nie będzie podejmował zbędnego ryzyka. Obawa przed utratą płynności finansowej jest spora, dlatego kluby z Premier League wydają tylko tyle, na ile je stać – powiedział, cytowany przez „Forbesa”.
Innego zdania jest John Purcell z Vysyble. Z badań jego firmy wynika, że kluby z angielskiej elity wydają więcej niż zarabiają. W 2016 roku na każde 100 funtów przychodu, traciły 8,8 funta. Dziś ta wartość zbliża się do 13 funtów. – Liga zbliża się wielkimi krokami do ogromnego kryzysu finansowego i strukturalnego – powiedział w rozmowie z „Daily Mail”.
Dwie szkoły, dwa różne spojrzenia, niemniej Premier League to dla klubów z Championship ziemia obiecana. O ile prestiż jest stawką krajowych rozgrywek pucharowych, to w przypadku walki o awans do angielskiej ekstraklasy liczy się wyłącznie chłodna kalkulacja i byt zapewniony na kilka sezonów.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (25/2019) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”