Juergen Klopp, jego chłopcy ubrani w czerwone koszulki i kibice cudnie śpiewający na Anfield są ożywczym powiewem w rozgrywkach, których trzy dekady temu z okładem ci sami kibice byli największym zagrożeniem.
Liverpool swego czasu był europejskim dominatorem
ZBIGNIEW MUCHA
Po 11 latach The Reds znów są w finale najważniejszych klubowych rozgrywek świata. Znów dotarli na szczyt i znów nie są faworytem, jak w 2007 roku, kiedy ulegli Milanowi, i w 2005, kiedy Włochów w cudowny sposób pokonali. W porównaniu jednak ze stambulską legendą różni ich kilka rzeczy – mają trenera, którego nie tylko ceni, ale i kocha świat, plus jeszcze zawodnika, o którym mówi się, że albo już jest the best, czyli lepszy od Messiego i Ronaldo, albo za chwilę będzie. Drużyna triumfatorów ’05 nie miała trenera-wizjonera, zaś piłkarzy tylko takich, o których świat wcale nie marzył; z wyjątkiem Stevena Gerrarda, tyle że on akurat nie miał innych marzeń poza tym, by nigdzie się z Liverpoolu nie ruszać.
CZTERY NA OSIEM
No więc dziś znowu zmierzają ku szczytom, jakie klub zdobywał 40 lat temu i z których został niespodziewanie strącony. Jeśli później udawało mu się na nie wdrapywać, to na zasadzie cudu boskiego, o którym układa się pieśni i opowiada wnukom. Czy Klopp, Salah, Firmino, Mane, Henderson, Milner i reszta ferajny są w stanie stworzyć coś trwałego, czy będą raczej jak wypływający z macierzystego portu w Liverpoolu wspaniały Titanic i po zderzeniu z białą – madrycką – górą zatoną? A może jednak 2018 rok okaże się kolejnym milowym kamieniem w historii jednego z najważniejszych klubów świata?
Podróże kształcą, ale ponoć tylko wykształconych. Tych, którym półmilionowy Liverpool kojarzy się z monumentalną anglikańską katedrą lub słynnymi dokami Alberta, jest niewielki odsetek. Dla większości to po prostu miejsce narodzin The Beatles, którzy w oczywisty sposób zyskali więcej wyznawców niż kopiący piłkę. Najsłynniejszy band w historii muzyki karierę miał krótką, a gdy rozpadł się w 1970 roku, miejsce w kolejce po nieśmiertelną sławę zajęli piłkarze. Konkretnie pierwszy w ogonku ustawił się trener.
Mistrzami Anglii The Reds bywali już wcześniej, ale Europa i świat miały na dobre poznać ich właśnie w latach 70. Zaczęło się od dwóch skromnych Pucharów UEFA, by w końcu brytyjscy hegemoni – od 1973 do 1984 roku ośmiokrotni mistrzowie Anglii! – usiedli do stołu i zaczęli rozdawać karty w najważniejszym z ważnych, Pucharze Mistrzów. Nim do tego doszło, potęgę klubu od końca lat 50. cierpliwie budował Bill Shankly. Legendarny menedżer stworzył markę na lokalną, brytyjską skalę, ukuł sentencję na cześć rywala zza miedzy, Evertonu: „W Liverpoolu są dwie wielkie drużyny: Liverpool i jego rezerwy” i legendą stał się za życia. Odszedł ze stanowiska w 1974 roku, ustępując swojemu asystentowi, Bobowi Paisleyowi. Ten przejął płonącą już żagiew i ruszył z nią na kontynent. Angielskie kluby zdominowały rywalizację w Europie, mimo że reprezentacja w poważnej grze nie liczyła się w ogóle. Wyspiarze jednak w latach 1977-84 na osiem startów zagarnęli siedem Pucharów Mistrzów, a najwięcej oczywiście The Reds.
(…)
CAŁY TEKST MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (19/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”