Tak budowany był nowy Manchester City
Dwanaście lat minęło od przejęcia kontroli nad Manchesterem City przez szejka Mansoura. Pod jego rządami klub zmienił się nie do poznania, przebojem wkraczając do światowej elity. Początki wielkiej przebudowy nie należały jednak do łatwych.
Manchester City jest aktualnie jednym z gigantów futbolu. (foto: Reuters)
GRZEGORZ GARBACIK
Po tym jak Manchester City znalazł się we władaniu Abu Dhabi Group, wiadomo było, że nowy właściciel nie będzie szczędził sił i środków, by stworzyć w Anglii nową potęgę. W niebieskiej części miasta czekali na mistrzostwo kraju od 1968 roku, rzecz jasna powtarzano, że pieniądze to nie wszystko i nie da się zbudować klasowej drużyny w tak krótkim czasie, to po zaledwie czterech latach konstrukcja stworzona za setki milionów funtów zaczęła się spłacać.
PRZEŁOMOWA DATA
1 września 2008 roku jest datą graniczną w historii Manchesteru City. Tego dnia przejęcie klubu przez katarskiego szejka zostało oficjalnie potwierdzone, a to, co działo się potem, zalicza się już do nowej ery angielskiego futbolu. Sir Alex Ferguson określił Obywateli mianem głośnego sąsiada, kogoś, kto robi wokół siebie sporo hałasu, jednak niewiele z tego wynika. City stosunkowo szybko udowodniło United, że panowanie Czerwonych Diabłów w mieście dobiega do końca. Zanim można jednak było zebrać owoce, najpierw trzeba było popracować w ogródku nad siewem.
Ostatni mecz przed początkiem nowej ery Manchester rozegrał 31 sierpnia, pokonując Sunderland 3:0. Gdy piłkarze wychodzili na boisko było wiadomo, że w tym zestawieniu personalnym nie rozegrają już zbyt wielu spotkań, a część z bohaterów tamtego zwycięstwa nie sprosta oczekiwaniom Manosura, który śnił o potędze i szybko okazał się bezlitosny dla przeciętniaków. Tych z kolei w kadrze ówczesnej drużyny było naprawdę wielu, co zresztą idealnie oddaje stan, w jakim klub znajdował się przed historyczną datą.
Przeciwko Czarnym Kotom zagrali wtedy między innymi Joe Hart w bramce, który akurat zdołał zapisać się na kartach historii City złotymi zgłoskami, a także Micah Richards, Vedran Corluka, Michael Ball i Richard Dunne – już wtedy legenda klubu, ale i on nie schował się przed wiatrami rewolucyjnych zmian. Idąc dalej, o ile Shaun Wright-Phillips zdołał przetrwać pierwsze porządki, a Vincent Kompany zapracował na miano ikony Etihad Stadium, to już Dietmar Hamman oraz Michael Johnson nie mieli czego szukać w projekcie o nazwie: Nowy Manchester City. To samo dotyczyło Brazylijczyka Jo, którego wypożyczano do innych klubów, a w 2011 roku pozwolono mu odejść.
WOREK Z PIENIĘDZMI
Tak jak Roman Abramowicz, który po przejęciu Chelsea kilka lat wcześniej, tak również Mansour nie zamierzał czekać na efekty zbyt długo. Było więc jasne, że na stole od razu pojawią się ogromne pieniądze, a skoro tak, to inne kluby będą windować ceny za zawodników, jeśli zgłoszą się po nich Obywatele. Na pierwszy transfer nie trzeba było długo czekać, ponieważ został ogłoszony tego samego dnia, w którym Abu Dhabi Group przejęła klub. Tym, który miał wprowadzić City w nową erę i przyciągnąć innych piłkarzy o głośnych nazwiskach był Robinho. Brazylijczyk, który był po udanym sezonie w Realu Madryt, dla którego w 42 meczach zdobył 15 goli i zanotował 12 asyst, przeniósł się do Manchesteru za kwotę 32,5 miliona funtów. Był to czytelny sygnał – na City of Manchester Stadium nie żartują.
Kibice mogli być pod sporym wrażeniem, jednak im dalej w las, tym można było odnieść wrażenie, że kolejne ruchy transferowe nie były do końca przemyślane, a do klubu sprowadzano wszystkich z nieco głośniejszymi nazwiskami, którzy skusili się na rekordowe w tamtym czasie zarobki w świecie futbolu. Do Robinho stosunkowo szybko dołączyli więc Roque Santa Cruz, Gareth Barry, Shay Given, Nigel De Jong, Craig Bellamy czy też Wayne Bridge.
Największym rozczarowaniem z tej właśnie grupy okazał się Santa Cruz, na którego wydano 17 milionów funtów, co dekadę temu było znaczącą kwotą, a odpłacił się zaledwie czterema golami w 24 meczach. Roberto Mancini, który przejął schedę po Marku Hughesie, bardzo szybko wskazał mu drzwi.
NOWY TRENER, NOWI PIŁKARZE
Szefowie klubu chcieli gwiazd nie tylko na boisku, ale również na ławce trenerskiej. Tym, który miał wprowadzić zespół na wyższy poziom był właśnie Mancini, który przychodził do Manchesteru jako człowiek, który dopiero co wygrał siedem różnych trofeów z Interem Mediolan, w tym trzy kolejne mistrzostwa Włoch. CV nowego menedżera, a także jego znakomita kariera zawodnicza miały być rękojmią tego, że spełni on marzenia katarskich miliarderów o wejściu na piłkarski szczyt.
Nowy trener miał jednak swoją wizję budowania zespołu i zawodnicy, którzy mieli się całkiem nieźle za Hughesa, u Manciniego musieli zostać zastąpieni. Tyle że także Włoch miał problem z odpowiednim ulokowaniem pieniędzy, których w nowym klubie mu nie szczędzono. Mansour spełniał jego wszystkie zachcianki, mimo że niektóre transfery już na pierwszy rzut oka uznawano za przepłacone i takie, które wcale nie poprowadzą Obywateli na wyższą półkę. Wayne Bridge kosztował 13 milionów i podobnie jak Santa Cruz, stosunkowo szybko został zweryfikowany. 58 meczów w koszulce Manchesteru City nie przyniosło drużynie ani jednego gola czy choćby asysty, co jak na bocznego obrońcę jest dorobkiem nad wyraz mizernym. Anglik został przez „Manchester Evening Standard” sklasyfikowany jako jeden z najgorszych transferów w erze Mansoura. Po zakończeniu kariery w wieku 38 lat Bridge zajął się zawodową grą w pokera, a także wziął udział w reality show o niezbyt nośnej nazwie I’m Celebrity. Get Me Out of Here.
Z pierwszego rzutu nowych nabytków Manchesteru buty na kołku zawiesił również Gareth Barry, który akurat zdołał odcisnąć piętno na nowo powstającym projekcie. Obywatele musieli stoczyć o jego usługi głośną batalię z Liverpoolem, w której zapewnili sobie zwycięstwo, oferując piłkarzowi nieprzyzwoicie wysoką tygodniówkę. Barry, wiele lat później został rekordzistą Premier League w liczbie rozegranych meczów, godnie odpłacił się za to zaufanie. Od 2009 roku, a więc okresu, w którym rodziła się nowa drużyna, rozegrał na wszystkich możliwych frontach 175 meczów, zdobywając osiem bramek i dokładając osiemnaście asyst. Całkiem nieźle jak na zawodnika, który nominalnie występował na pozycji defensywnego pomocnika.
Po stronie udanych inwestycji zaliczyć trzeba również sprowadzenie do klubu Nigela de Jonga i Shaya Givena. Obaj trafili do Manchesteru City w styczniu 2009 roku, a chociaż trudno uznać, by były to wielkie gwiazdy europejskiego futbolu, na boisku robili to, co do nich należało. De Jong kosztował 16 milionów funtów i podążył tą samą drogą, którą nieco wcześniej przeszedł Kompany, a więc trafił do Anglii z Hamburga. Silny, dysponujący niezłym przeglądem pola, był u Manciniego człowiekiem od czarnej roboty. Przez trzy lata Holender był graczem pierwszego wyboru i to właśnie City jest do dziś klubem, w którym podczas kariery rozegrał najwięcej, bo aż 137 meczów. Aktualnie 35-latek gra zawodowo w piłkę w klubie Al Shahania, zarabiając dobre pieniądze i korzystając z uroków ciepłego klimatu.
Na Wyspach pozostał z kolei Given. Irlandczyk w momencie transferu do City (8 milionów funtów) był uważany za jednego z najlepszych, wręcz ikonicznych bramkarzy Premier League, a pobytem w Manchesterze jedynie potwierdził klasę. W pierwszym sezonie był pewniakiem do gry, spisywał się znakomicie i nic nie wskazywało na to, by miał nagle stracić miejsce w składzie. Wszystko to zbiegło się jednak w czasie z wybuchem formy Joe Harta, którego uważano za ogromny talent, za kogoś, kto będzie jedynką reprezentacji Anglii. Po znakomitym sezonie w Birmingham City Mancini postawił więc właśnie na Harta, a odstawił na boczny tor jednego z najlepszych golkiperów w historii The Citizens. Dwa lata później Givena nie było już w Manchesterze, dziś pracuje w Derby County, gdzie jest trenerem bramkarzy.
PÓŁ SETKI I STARCZY
Oprócz Kompany’ego, który grał już w Manchesterze przed jego przejęciem, a także Barry’ego, który nadrabiał braki ciężką pracą, wśród nowych nabytków Obywateli – tych sprowadzanych do klubu świeżo po przełomie – próżno było szukać zawodników, którzy na stałe zapisaliby się w pamięci kibiców. Nie zapracowali sobie na to ani Robinho, który miał wyznaczyć kierunek podążania klubu, ani Bellamy.
Ten drugi nigdy nie był gwiazdą pierwszej wielkości, jednak uważano, że oprócz jakości, wniesie do drużyny element niezwykle ważny, a więc charyzmę. Starczyło jej na zaledwie 51 meczów, a także wejście na wojenną ścieżkę z menedżerem. Był to spór, w którym Walijczyk stał na przegranej pozycji i bardzo szybko usłyszał, że powinien sobie szukać nowego pracodawcy. Przygoda Robinho była dłuższa o dwa spotkania, a chociaż w tak krótkim czasie wykręcił całkiem niezłe liczby (16 goli i 12 asyst), obie strony po zaledwie kilkunastu miesiącach zrozumiały, że to małżeństwo wcześniej czy później zakończy się rozwodem. Brazylijczyk nie czuł się dobrze w Manchesterze. – Zacząłem dobrze, ale prawda jest taka, że w tamtym czasie w klubie nie grało zbyt wielu wielkich zawodników. Manchester City to jedyna drużyna, którą opuściłem bez wygrania tytułu – mówił po latach.
Robinho i Bellamy nie przepadali za sobą. Pobili się podczas jednego z treningów, co, jak stwierdził Brazylijczyk, nie było niczym szczególnym w tamtym okresie. – Miałem z nim utarczkę, ale kto w drużynie nie miał z nim problemów? Był agresywny i wybuchowy. Kiedy podczas meczu z Arsenalem rozegrałem słabszą pierwszą połowę, zaczął się na mnie wydzierać już podczas drogi do szatni – wspominał. Dziś 36-letni Robinho nadal jest czynnym zawodnikiem, który jednak pozostaje bez klubu, natomiast 41-letni Bellamy pracuje jako trener w rezerwach Anderlechtu, a także udziela się jako ekspert telewizyjny.
Transformacja, która w 2008 roku zaczęła się w Manchesterze nie była łatwym procesem. Klub jako zdrowa organizacja dopiero stawiał pierwsze kroki, a ludzie w nim pracujący uczyli się na własnych błędach. Pierwsza fala piłkarzy, którzy mieli stanowić o wielkości Obywateli jest wspominana z mieszanymi uczuciami, ale bez nich obecni The Citizens, nie mogliby się narodzić.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (40/2020)