Gdyby rozpisano plebiscyt na najfatalniej zarządzany klub Europy, Valencia albo by wygrała, albo była w czołówce. Najgorszy jest brak jakichkolwiek procedur, wszystko zależy od widzimisię właściciela Petera Lima i od tego, kto akurat znajdzie się najbliżej jego ucha.
LESZEK ORŁOWSKI
Jesienią pisaliśmy szeroko o nagłej i szokującej zmianie trenera. Jorge Mendes podpowiedział Limowi, że Marcelino Garcia, który dwa razy wprowadził zespół do Ligi Mistrzów, nie jest niezbędnym elementem sukcesu i spokojnie można go zwolnić, skoro psuje interes nie chcąc wystawiać tych zawodników, których powinien wystawiać. No to Lim go zwolnił i zatrudnił Alberta Celadesa, znanego w Hiszpanii trenera młodzieży, który nie pracował jednak wcześniej z seniorami. Ale kto teraz szepnął Limowi, że po porażkach z Eibar i Villarreal należy się pozbyć także Celadesa? Na razie nie wiadomo, za to wiadomo, kiedy to się stało. Jeszcze rankiem 29 czerwca biznesmen z Singapuru chciał, żeby Celades został. Dyrektor Sportowy Cesar Sanchez poszedł więc do szatni i powiedział piłkarzom, żeby zapomnieli o kwasach i pretensjach, jakie mają do tego szkoleniowca, gdyż nie zostanie on zwolniony. Ktoś wtedy chwycił za telefon, zadzwonił do Lima i poprosił, żeby się nie wygłupiał. Jak było, tak było, natomiast wieczorem szef ogłosił dymisję trenera. Cesar Sanchez poczuł się upokorzony i natychmiast sam złożył wymówienie z roboty. Nie chciał być tylko figurantem, długopisem – niektórzy mają taki honor.
Kapral Celades
Zawodowy piłkarz to delikatne stworzenie, wrażliwe na swoim punkcie. A niech jeszcze coś osiągnie, zdobędzie jakiś puchar, zagra w reprezentacji – bez kija nie podchodź. A ściślej, kto podejdzie z kijem czy nawet złym słowem, od razu staje się wrogiem i wybucha rebelia. Coś o tym wiedzą w Barcelonie, gdzie gwiazdy ignorują drugiego trenera, porywczego, wybuchowego i nie liczącego się ze słowami Edera Sarabię. Celades wyraża się bardziej parlamentarnie, ale liczy się przecież nie tylko forma, lecz także treść. Trener przechodzący z juniorów do seniorów musi wiedzieć, że co uchodziło tam, nie ma prawa zdarzyć się tutaj. Z profesjonalistą trzeba obchodzić się jak z jajkiem, zwłaszcza jeśli samemu nie było się wielką gwiazdą futbolu ani nie wygrało wcześniej Ligi Mistrzów w charakterze szkoleniowca. Jeśli chodzi o słowa, to za nie mocno obraził się na trenera stoper Mouktar Diakhaby, istotnie wybitnie nieudaczny, któremu Celades publicznie wyliczył grube błędy, a nawet pokazał zmontowany z nich film.
Ale oczywiście nie tylko o słowa chodzi. Każdy zawodnik chce grać i każdy uważa, że plac mu się należy. Dystrybucja minut pomiędzy wszystkich, nawet tych bez formy, żeby jeszcze przy okazji nie odbiło się to negatywnie na wynikach, jest jedną z najtrudniejszych sztuk jakie musi opanować trener, zwłaszcza w Hiszpanii, gdzie istnieje kult titularismo (czyli miejsca w podstawowej jedenastce). Absolutnym mistrzem tej sztuki jest Zinedine Zidane. Jeśli trener nie ma autorytetu, jeśli za mało grający (we własnym mniemaniu) zawodnik wyczuje, że jego ewentualny bunt poprą koledzy, to dwa razy się nie zastanawia. Przeciwko Celadesowi, z powodu zbyt małej liczby minut, czyli zbyt wczesnemu zdejmowaniu z boiska albo zbyt rzadkiemu i zbyt późnemu na nie wpuszczaniu, wystąpił Maxi Gomez – zarozumiały i pewny siebie napastnik z Urugwaju, który ostatniego gola strzelił 25 stycznia, portugalski skrzydłowy Goncalo Guedes, który dobry mecz rozgrywa raz na dziesięć przypadków oraz Ruben Sobrino, który na Valencię jest za słaby, co widzą wszyscy.
Maxi miał nawet ponoć wyskoczyć z pięściami do trenera. Co gorsza, gdy Celades po awanturze po meczu z Eibar chciał go poskromić dyskwalifikacją, ujęli się za nim inni zawodnicy, w tym młody Ferran Torres, jeden z pupili szkoleniowca, co ten musiał odebrać jako wbicie noża w plecy. Piłkarze stwierdzili, że Maxi jest potrzebny zespołowi i musi grać, jeśli Valencia chce zachować szanse na awans do Ligi Mistrzów. Władze klubu nie zaakceptowały wniosku trenera o odsunięcie Gomeza od zespołu, nakazały mu włączenie go do kadry na spotkanie z Villarreal i generalnie udawanie, że pada deszcz (- Moje relacje z Maxim są znakomite – powiedział Celades na swojej ostatniej przedmeczowej konferencji). Zawodnik zagrał na La Ceramica od pierwszej minuty, spisał się beznadziejnie, zespół przegrał, a i tak niski autorytet Celadesa spadł do poziomu 0,0.
Nie ma co ukrywać, sprawy zabrnęły za daleko, należało go zwolnić. Także dlatego, że inne pretensje zawodników, a mianowicie o taktykę, skład, prowadzenie zespołu podczas meczów, były zasadne. Valencia Celadesa nie miała stylu, ani go nie nabierała w trakcie kolejnych miesięcy. Raz zagrała dobrze, raz źle, raz ofensywnie, raz defensywnie. Nic nie szło do przodu, wszystko kręciło się w kółko. Decyzja Lima o zabraniu mu zabawki, choć można czepiać się do tego, jak i kiedy ją podjął, była jedyną słuszną. Natomiast przydałoby się posypanie głowy popiołem za zatrudnienie tego trenera.
Króliki Lima
Jak i za kilka innych decyzji. Odkąd w 2014 Singapurczyk kupił klub, pogonił albo nakłonił swymi metodami postępowania z podwładnymi do złożenia rezygnacji siedmiu trenerów – co może nie jest jakimś rekordem na miarę Jesusa Gila – ale także pięciu dyrektorów sportowych, co już musi budzić wielki niepokój. Oznacza to, że z Limem nie da się długo wytrzymać. On po prostu nie umie postępować z ludźmi, nie okazuje im szacunku, nie dotrzymuje słowa, jest, jednym słowem, autokratą w azjatyckim stylu, niczym jakiś Czyngis-chan.
Co do trenerów, to jeszcze zanim przejął władzę, będąc wirtualnym właścicielem, bez słowa komentarza wywalił z pracy Juana Pizziego, naprawdę renomowanego i porządnego fachowca. Nikt się o to doń nie czepiał, bo zatrudniony w jego miejsce Nuno Espirito Santo okazał się strzałem w dziesiątkę. W listopadzie 2015 roku zwolnił jednak i jego, nie dając szansy na wyprowadzenie drużyny z kryzysu, co mu się z pewnością należało. Za wywalenie z pracy Gary’ego Neville’a, najgorszego trenera w stuletnich dziejach VCF, przyjmował od fanów podziękowania, ale przecież sam go wynalazł w studiu SkySport. Paco Ayastaran także nie okazał się trafionym pomysłem. Wydawało się natomiast, że Cesare Prandelli może się odnaleźć nad Turią. Jednak Włochowi zupełnie się nie powiodło.
Najgłupszą decyzją Lima było zwolnienie najlepszego trenera jakiego miał, skrojonego dla takiego klubu jak VCF, czyli Marcelino. Marcelino wymyślił zaś na trenera najlepszy z dyrektorów sportowych, jakich od 2014 roku Lim zatrudnił, czyli Mateu Alemany, a dymisja trenera pociągnęła za sobą także odejście dyrektora.
Pierwszym, zastanym w klubie po jego kupnie, dyrektorem sportowym był Francisco Rufete. Jako człowiek poprzedniego właściciela, Amadeo Salvo, musiał jednak odejść i to szybko. Gdy tylko zobaczył, że nowy szef zupełnie nie liczy się z jego zdaniem, powiedział: adios. Jose Alexanjo, dyrektor szkółki Valencii, nie udźwignął tematu, pracował przez siedem miesięcy, ale niczego nie umiał załatwić. Garcia Pitarch, wyga w swoim fachu, miał z kolei zawsze za dużo do powiedzenia, chciał sprawować władzę prawdziwą, zapewne zresztą po to, by jak zwykle kręcić własne lody. Gdy się przekonał, że tu przy automacie stoi ktoś inny, odszedł.
Zatrudnienie Cesara Sancheza w styczniu 2020 roku dokonało się bez żadnych, zwyczajowych w takich przypadkach fanfar, nie było nawet konferencji prasowej służącej przedstawieniu nowego szefa koncepcyjnego klubu. Od początku był nikim, a kiedy się o tym ostatecznie przekonał, następnego dnia nie było go w klubie. Kto teraz zajmie stanowisko? To trudne pytanie, bo w odróżnieniu do wakatu na stanowisku trenera, na dyrektorski stołek nie ma dyżurnego kandydata czekającego tylko na sygnał.
Strażak hobbysta
Wielkim szczęściem Valencii jest to, że ma kogoś takiego jak Voro: człowieka zawsze gotowego do przejęcia zespołu w trudnym momencie i wyprowadzenia go na prostą, po czym oddania władzy w bardziej godne jej sprawowania ręce i usunięcia się w cień, na stanowisko o takiej, bądź innej nazwie, która jednak nie jest najważniejsza. Ale może jest to zarazem także nieszczęście tego klubu? Może nad każdym trenerem wisi cień Voro, może piłkarze każdego kolejnego do Voro porównują i gdy wyda im się, że Voro byłby lepszy, że z Voro lepiej by się dogadywali i lepiej byli przezeń traktowani – o osiąganiu lepszych wyników nie zapominając – aktualnego mistera spuszczają w toalecie takim bezjajecznym meczem jak ten z Villarreal? Może gdyby nie było w odwodzie Voro, dwa razy by się zastanowili, czy nie trafią z deszczu pod rynnę, czy nie dostaną kogoś gorszego od tego, kogo mają teraz? Trzeba by zapytać Daniego Parejo, ale wątpliwe, by szczerze odpowiedział.
Voro to prawdziwy strażak-rekordzista. Właśnie przejął pierwszy zespół Che po raz szósty! Za każdym razem było dotychczas tak samo: nie dokonywał żadnego cudu, ale hamował upadek. Co pod jego wodzą zespół ma przegrać, to przegrywa, co powinien wygrać – wygrywa. Piłkarze, w Valencii, swoją drogą, wiecznie zbuntowani, gdy tylko przejmie władzę natychmiast się uspokajają. Można przypuszczać, że teraz będzie tak samo, czyli Che do Ligi Mistrzów już się nie wdrapią, ale (mimo nieudanego debiutu Voro w meczu z Athletikiem Bilbao) wywalczą kwalifikację do Ligi Europy, w momencie obejmowania przezeń stanowiska bardzo wątpliwą, bo po 32 kolejce Valencia była ósma w tabeli, a więc pod kreską, na szczęście tylko o punkt; osiem oczek do czwartej Sevilli to dystans zdecydowanie zbyt duży, by można było śnić o jego odrobieniu.
Na konferencji prasowej Voro jak zwykle sadził same komunały, niewarte cytowania, o dużym potencjale zespołu i konieczności pełnej mobilizacji. Natomiast z poprzedzającego je wystąpienia prezydenta Anila Murthy’ego można było wywnioskować, że za zmianą trenera stoją piłkarze: mają co chcieli i teraz niech pokażą na co ich stać.
Patrząc na ostatnie wydarzenia nie sposób nie przyznać racji publicyście lokalnego dziennika sportowego „Superdeporte”, Rafie Martinowi, który pisze, że nie może być mowy o żadnym projekcie Petera Lima, gdyż taki projekt nie istnieje, a klub jest linoskoczkiem wędrującym na dużej wysokości bez maty asekuracyjnej. Któregoś dnia Valencia z niej spadnie i nie pomoże nawet Zbawca (czyli Salvador, takie ma imię) Voro.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA (26/2020)