Nie chcieli, ale musieli. Każdemu z tych trzech rozstań towarzyszyły silne emocje. Głównie poza piłkarskie. W końcu odchodzili nie piłkarze, a symbole klubu i miasta, Romy i Rzymu.
Pożegnanie Alessandro Florenziego był emocjonalne, ale ze zrozumiałych względów nie aż tak łzawe i pompatyczne jak jego starszych ziomków: Francesco Tottiego i Daniele de Rossiego. Te dwa nazwiska znaczyły zdecydowanie więcej w dziejach calcio i odcisnęły większe piętno na historii Romy, za nimi stała taka charyzma, przy której Florenzi kurczył się do rozmiarów zwykłego piłkarza. Żadna z niego gwiazda, żaden lider, jak tamci.
Ostatnie derby
Był jednak z Rzymu, Romie wierny od jedenastego roku życia i za to zasługiwał na wyróżnienie i szacunek. Większość życia spędził w tym klubie, zostawił dla niego sporo zdrowia, po dwóch operacjach lewego kolana, jedna po drugiej, już nie był tym samym Florenzim co przedtem. Choć ciągle waleczny, pracowity, zdolny do poświęceń i gotowy do wypełnienia każdego zadania. Po prostu kibic na boisku, który dałby się pokroić za barwy i herb, a żeby wygrać derby wyszedłby ze skóry. Rzadki, chroniony i wymierający gatunek.
Właśnie derby z Lazio, mecz, w którym w ogóle nie podniósł się z ławki, okazał się symbolicznie jego ostatnim. Pominięcie w składzie musiał odebrać osobiście, jako ostateczny dowód, że Roma Paulo Fonseki nie jest już jego Romą i jeśli w wieku 28 lat chce jeszcze w futbolu coś ciekawego zdziałać, w najbliższej przyszłości znaleźć się w kadrze na mistrzostwa Europy (na razie 35 występów w reprezentacji i 2 gole), to musi wyciągnąć korzenie z rodzinnego miasta i spróbować zapuścić je gdzie indziej. Padło na Valencię. Poszedł śladem Amedeo Carboniego, który zanim wrósł w ten hiszpański klub, stając się nawet jego symbolem, był kapitanem Romy.
Florenzi też był. Przeczekał Tottiego i De Rossiego. Z racji stażu i pochodzenia jemu należał się ten spadek. Marzył o nim i czekał osiem lat. W 2011 roku poczuł jak to jest. W juniorach Romy nie było ważniejszego od niego, a w kraju silniejszej drużyny. Poprowadził ją do mistrzostwa Włoch. Z tamtej Romy tylko on zaistniał w dorosłej Romie, w miarę sporą karierę zrobił jeszcze tylko Matteo Politano (w tym okienku transferowym przeniósł się z Interu do Napoli, choć był blisko Romy, ale mający iść w odwrotnym kierunku Leonardo Spinazzola nie przeszedł testów medycznych), przeglądając składy, od czasu do czasu można natknąć się na Amato Cicirettiego, Valerio Verre, Federico Vivianiego i Gianlukę Caprariego, ale na przykład taki Mattia Montini, który w finale z Varese popisał się hat-trickiem, dziś jest postrachem bramkarzy ligi rumuńskiej.
Jak musieli mu rówieśnicy zazdrościć, kiedy w debiucie dwa miesiące po 18 urodzinach zmienił samego Tottiego. Otarł się o świętość i został wysłany na wypożyczenie do drugoligowego Crotone. Po roku wrócił z 11 golami i tytułem najlepszego młodzieżowca w Serie B i już Romy nie opuścił nawet na dzień. Grał u Zdenka Zemana, Rudiego Garcii, Luciano Spallettiego, Eusebio di Francesco i Claudio Ranieriego. Miewał różne momenty i grywał na różnych pozycjach. Uzbierało mu się 9 sezonów, 280 meczów i 28 goli. W tej dekadzie tylko De Rossi wystąpił w większej liczbie spotkań w koszulce Romy.
Wystrzał dla Aurory
Takie szczególne momenty, które jeśli nie wryły się w pamięć, to przynajmniej zostały zarejestrowane przez chyba każdego piłkarskiego kibica, były dwa w jego karierze. Pierwszy, kiedy po strzelonym golu z Cagliari ominął wszystkich spieszących z gratulacjami, wykonał sprint w stronę trybuny honorowej, zgrabnie przeskoczył płotek, pokonał kilka schodków i wyściskał babcię Aurorę, wyciskając z niej tym gestem (a pewnie i nie tylko z niej) potok łez. Drugi to ten związany tylko z golem, a raczej eurogolem, który nie miał prawa się udać. Idąc z odsieczą otaczanej przez Barcelonę i zdezorientowanej tiki-taką Romie, wystrzelił rakietę niemal z połowy boiska Stadio Olimpico, która przeleciała nad Marc-Andre ter Stegenem i wylądowała w bramce.
To zdarzyło się w 2014 i 2015 roku. W październiku 2016 przeszedł pierwszą operację kolana, w lutym 2017 drugą, nie było go rok w grze, a kiedy wrócił, to już nie było to samo. I chyba potrzebny był trener kompletnie z zewnątrz, żeby mu to uzmysłowił. Taki właśnie Fonseca, który przyszedł z konkretną koncepcją i nie zamierzał jej do nikogo naginać. Boczni obrońcy mieli więc przede wszystkim dobrze bronić, w drugiej kolejności atakować, natomiast skrzydłowi umieć wygrywać pojedynki, robić przewagę i prezentować konkretne liczby. Krótko i na temat. Tymczasem rzucany swego czasu z pozycji na pozycję Florenzi niby umiał wiele, ale niczego bardzo dobrze. Grał tam, gdzie zachodziła taka konieczność. Prawa pomoc? Świetnie. Lewe skrzydło? Nie ma problemu. Środek pomocy? Da się zrobić. Prawa obrona? Można spróbować. I z tą prawą obroną mu się zostało. Trochę jak Sergiemu Roberto w Barcelonie. Prowizorka, która jak to każda prowizorka, przetrwała najdłużej. Zburzył ją Fonseka, postanawiając zbudować solidniejsze fundamenty. I tak oto uniwersalność Florenziego przegrała ze ścisłą specjalizacją Davide Santona.
29 stycznia 2019 roku był jego ostatnim dniem w macierzystym klubie. Nazajutrz na lotnisku żegnał go jeden kibic, dwóch dziennikarzy i fotoreporter. Mógł poczuć się przegrany.
Jak chorągiewka
Co tam on, jeszcze gorsze odczucia targały duszą Francesco Tottiego. Oszukany, wykorzystany, wystawiony do wiatru. To miał do przekazania na konferencji prasowej w sierpniu 2018 roku. Konferencji, która na dowód burzliwego rozwodu nie odbyła się w siedzibie klubu, tylko na neutralnym gruncie Włoskiego Komitetu Olimpijskiego i która zakończyła jego drugie życie w Romie.
To pierwsze obfitowało we wszystko poza sukcesami, choć jeśli uznać, że jedno scudetto z Romą było warte 10 z Juventusem lub transferu do Realu Madryt, to też nie było specjalnie powodów do narzekań. Trudno mu było zejść ze sceny, nie było też odważnego, który pokazałby 40-letniemu królowi, że już nie ten wiek, nie ta szybkość i waga. Do roli posłańca złej wiadomości udało się przysposobić Hiszpana Monchiego, z czego wywiązał się bez zarzutu, ale z tych względów przyjacielem Tottiego nie został.
Pożegnanie odbyło się godne i z pompą, ale po pytaniu: co dalej zapadała krępująca cisza. Totti chciał zostać, w klubie nie wiedzieli co mu zaproponować. Zaproponowali więc stanowisko dyrektora do spraw… No właśnie jakich? Wszystkich i nijakich. Minął rok, minęły dwa lata i Totti był, a jakby go nie było. Bandiera, jak na klubowe symbole mawia się w Italii, stała się zwykłą chorągiewką. Najważniejsze decyzje zapadały bez jego najmniejszego udziału, często nawet wiedzy. W końcu powiedział dość i stąd tamta głośna konferencja, podczas której wylał wszystkie żale na amerykańskie rządy, trzasnął drzwiami i tyle go w Romie widzieli. Musiałoby dojść do rewolucyjnych zmian na górze, żeby ponownie go zobaczyli.
Był czerwiec 2019 roku. Miesiąc wcześniej pełne rozczarowania pas powiedział Daniele de Rossi. Gdyby te trzy rozstania mierzyć poziomem społecznego oburzenia pomieszanego z kompletnym niezrozumieniem, to najwyższy osiągnął właśnie przypadek DDR. Nie dali mu nowego kontraktu do podpisania, na co liczył i czekał. Chciał zakończyć karierę tam, gdzie ją zaczął. Miał prawo, żeby decydować, kiedy to nastąpi. Tymczasem zdecydowali za niego i wystawili walizki za drzwi. Spakował do nich dumę prawdziwego gladiatora, charakter wojownika i rzymski rodowód i odleciał do Buenos Aires. W barwach Boca Juniors rozegrał ostatni mecz w karierze. Też pięknie, ale zasługiwał na piękniejszy koniec.
Przyszły kapitan
I tak oto bez Tottiego, De Rossiego i na koniec Florenziego po raz pierwszy od 1998 roku, kiedy Brazylijczyk Aldair zrzekł się funkcji na rzecz San Francesco, Roma została bez kapitana rzymianina. Oczywiście w tym czasie zdarzały się mecze, że drużynę wyprowadzał ktoś inny, także cudzoziemiec, ale hierarchia była ustalona: Totti pierwszy, a jego zastępca to De Rossi, kiedy on awansował drugi w kolejności czekał Florenzi, aż się doczekał, ale już po paru miesiącach abdykował na rzecz Edina Dżeko.
Na Bośniaka nikt z kibiców Romy złego słowa nie powie, jednak tradycja zobowiązuje i dobrze widziane będzie znów mieć dowódcę pochodzącego z Rzymu. Ostał się tylko jeden: Lorenzo Pellegrini.
Z charakteru bliżej mu do Florenziego, z pozycji zajmowanej na boisku do De Rossiego. Jego kariera nabrała w tym sezonie przyspieszenia. Jeśli szukać jakiegoś racjonalnego argumentu w decyzji o posłaniu na zieloną trawkę brodatego rozgrywającego, to właśnie w wyczyszczeniu pola przed jego zdolnym następcą.
Trafił do klubu w wieku 9 lat, czyli 14 lat temu. Zaczynał jako napastnik, z czasem został cofnięty do pomocy. Jednym z jego trenerów w juniorach był Vincenzo Montella, poza tym tak jak każdy młodzik przeszedł przez ręce Bruno Contiego i Alberto de Rossiego, ojca Daniele. Miał talent większy od innych, ale też większe momenty zwątpienia. Jeszcze w wieku juniorskim lekarze wykryli u niego arytmię serca i zalecili co najmniej półroczny odpoczynek w treningach. Gdyby niepokojące objawy nie ustąpiły, mogliby zakazać uprawiania futbolu. Ustąpiły po 4 miesiącach. Po debiucie w pierwszym zespole wyniósł się na dwa sezony do Sassuolo. W barwach Romy powoli zbliża się do setnego występu. Regularny, inteligentny, odpowiedzialny i jeszcze z odpowiednią dozą fantazji. Mistrz ostatniego podania, dzięki czemu znajduje się w ścisłej czołówce asystentów. Bez jego asystentury trudno wyobrazić sobie zarówno Romę, jak i reprezentację Włoch. Ten czwarty rzymianin jest z pewnością materiałem na przyszłego kapitana Romy.
TOMASZ LIPIŃSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 5/2020)