Cóż to był za mecz! Liverpool po pełnym emocji i zwrotów akcji widowisku zasłużenie pokonał 3:2 Milan w ramach pierwszej serii gier fazy grupowej Ligi Mistrzów.
Gdy Liverpool mierzy się z Milanem w ramach Ligi Mistrzów, nigdy nie można narzekać na brak emocji. Żeby wspomnieć tylko pamiętny rok 2005, kiedy to w stambulskim finale Champions League „Rossoneri” do przerwy prowadzili już 3:0, lecz po zmianie stron „The Reds” nieoczekiwanie doprowadzili do wyrównania 3:3, dogrywki i rzutów karnych, w których Jerzy Dudek obronił dwie jedenastki, dając triumf ekipie z Anfield. Nie inaczej było tym razem.
Przez niemal cały mecz – od pierwszego do ostatniego gwizdka – gra toczyła się pod wyłączne dyktando Liverpoolu. Podopieczni Jurgena Kloppa dominowali w dosłownie każdym aspekcie piłkarskiego rzemiosła. Gracze Milanu jawili się jako bierni obserwatorzy poczynań boiskowych swoich przeciwników.
Nic zatem dziwnego, że na premierowe trafienie bynajmniej nie trzeba było długo czekać. Raptem dziewięć minut. Trent Alexander-Arnold po indywidualnej szarży wtargnął w pole karne i zagrał do lepiej ustawionego Diogo Joty, lecz po drodze piłka odbiła się przypadkowo od nogi Fikayo Tomoriego, co kompletnie zaskoczyło Mike’a Maignana, uniemożliwiając mu skuteczną interwencję.
Zaledwie sześć minut później „The Reds” mogli – a wręcz powinni – prowadzić różnicą dwóch goli. Tak się jednak nie stało. Ismael Bennacer dopuścił się zagrania piłki ręką w obrębie pola karnego. Sędziujący Szymon Marciniak nie miał żadnych wątpliwości i wskazał na wapno. Do piłki ustawionej na jedenastym metrze podszedł pewny swego Mohamed Salah. Intencje strzeleckiej Egipcjanina udanie wyczuł Maignan, ratując swój zespół przed stratą kolejnej bramki.
1:0 było najmniejszym wymiarem kary dla Milanu. Liverpool bezskutecznie dążył do podwyższenia prowadzenia. A przecież, jak powszechnie wiadomo, niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. I tak się właśnie stało. Wystarczyła chwila nieuwagi i rozkojarzenia pod koniec pierwszej odsłony, by roztrwonić bramkową przewagę.
W czterdziestej drugiej minucie Rafael Leao obsłużył prostopadłym podaniem wychodzącego na wolne pole Ante Rebicia, a ten – przez nikogo nie niepokojony w obrębie pola karnego – bezproblemowo umieścił piłkę w siatce finezyjnym strzałem po ziemi. Zaś dwie minuty później na listę strzelców wpisał się Brahim Diaz, który znalazł się w idealnym czasie i równie dobrym miejscu, dzięki czemu z bliskiej odległości kopnął futbolówkę prosto między niestrzeżone słupki.
Dwie szybko stracone trafienia podziałały na Kloppa i spółkę niczym czerwona płachta na rozwścieczonego byka. Motywująco. Potrzebowali jedynie trzech minut po zmianie stron, by doprowadzić do wyrównania. Wszystko za sprawą Divocka Origiego i Salaha. Ten pierwszy podał prostopadle do tego drugiego, który z kolei wygrał pojedynek sam na sam z golkiperem.
Remis jednak wcale nie zadowalał ekipy z Anfield Road. Dążenia do przechylenia szali zwycięstwa na swoją korzyść powiodły się w sześćdziesiątej dziewiątej minucie. Wówczas piłka po dośrodkowaniu z rzutu rożnego spadła wprost pod nogi ustawionego tuż przed polem karnym Jordana Hendersona, który bez zbędnego zastanowienia huknął wolejem, na co nie mógł zareagować bezradny Maignan.
W końcówce podopieczni Stefano Pioliego próbowali jeszcze coś ugrać dla siebie. Nieudanie. Przegrali zasłużenie, choć z Ligą Mistrzów po siedmiu i pół latach nieobecności przywitali się godnie.
jbro, PilkaNozna.pl