Praca poza Warszawą pozwoliła mi pokazać, że zasługuję na inne traktowanie. I odnoszę wrażenie, że ono się zmieniło
– Dotychczasowy okres w Piaście ulokował mnie na rynku trenerskim. Potrzebowałem tego etapu. Praca poza Warszawą, w odmiennych warunkach, pozwoliła mi pokazać, że zasługuję na inne traktowanie. I odnoszę wrażenie, że ono się zmieniło – przyznaje Aleksandar Vuković.
Czy po sezonie 2023-24 reaguje pan alergicznie na hasło: remis?
Tak duża liczba spotkań zakończonych remisami, szczególnie w rundzie jesiennej, sporo nas kosztowała. Później zabrakło punktów do tego, aby powalczyć o cos więcej. A była to konsekwencja nieskuteczności. Nie remisowaliśmy, myśląc o 0:0, broniąc się przez cały mecz, licząc, że uda się uniknąć porażki. Graliśmy o trzy punkty i nierzadko mieliśmy ku temu wiele sytuacji. Chcemy to zmienić w nadchodzącym sezonie, remisy przekształcać w zwycięstwa.
Jak żadna drużyna doświadczyliście tego, że remis to najbardziej niejednoznaczny rezultat.
Najwięcej było mieszanych emocji. Z jednej strony – nie wygrałeś, z drugiej – czujesz satysfakcję, że zespół prezentuje się dobrze, jest chwalony za styl, nie możesz mieć większych zastrzeżeń co do realizacji założeń. Z tego względu bardzo często towarzyszył nam niedosyt. Właśnie to zazwyczaj czuliśmy, nie niezadowolenie.
Dziesiąta pozycja na finiszu poprzednich rozgrywek sugeruje, że Piasta należy postrzegać jako ligowego średniaka?
W Ekstraklasie nieliczne kluby mogą być uznawane za kandydatów do medali. Cała reszta – łącznie z obecnym mistrzem i wicemistrzem Polski – stanowi grono drużyn, które w zależności od tego, jak potoczą się rozgrywki, mogą znaleźć się blisko góry albo w okolicach strefy spadkowej. Przykłady Jagiellonii oraz Śląska mówią bardzo wiele. Piast musi mieć świadomość, że bogatsze kluby z tej ligi spadają albo nie mogą się do niej dostać. To jednak nie wyklucza ambicji, by nawiązywać do najlep szych czasów. Piąte miejsce sprzed dwóch lat jest takim właśnie nawiązaniem. Stać nas na to, lecz powinniśmy z pokorą podążać krok po kroku. Trzeba pamiętać, że aktualnie w Ekstraklasie nie ma wielu klubów, które dysponują mniejszymi możliwościami. Teraz, u progu sezonu, musimy ustalić, co stanowi dla nas realny cel. Nie jest tajemnicą, że w Piaście trwają pewne zawirowania. Czekamy na to, aż sprawy się wyjaśnią, wówczas zobaczymy, w jakim kierunku zmierzamy. Cieszy mnie, że zespół nie wymaga wielkich zmian, aby móc toczyć równorzędną walkę z każdym w lidze.
Z czego wynikała tak zła pierwsza część wiosny, gdy Piast wygrał w lidze raz na dziewięć kolejek?
Złożyło się na to sporo czynników. Seria szybko się powiększała, a była przeplatana takimi występami, jak z Rakowem w Pucharze Polski. Po części zapłaciliśmy za to, że na początku rundy byliśmy swego rodzaju pucharowiczem: nie tylko rywalizowaliśmy na drugim froncie, rozegraliśmy również zaległe spotkanie z Puszczą. Natłok meczów w tamtym czasie był dla nas wymagający. Potrafiliśmy pokonać 3:0 Raków we wtorek, ale już w piątek przegrać w takim samym stosunku w Chorzowie. Do tego dochodziło osłabienie na lewej obronie. Musieliśmy szukać rozwiązania po odejściu Alexandrosa Katranisa, pewnego punktu zespołu. Minęło trochę czasu, zanim Tomek Mokwa okazał się rozwiązaniem, które zapewniało należytą jakość. Pewnie jeszcze kilka powodów by się znalazło. Okres bez ligowej wygranej nie był pochlebny, natomiast dużą satysfakcję sprawiło mi to, że w takich okolicznościach drużyna się nie rozpadła, potrafiła przezwyciężyć trudności. Zaliczyła serię dobrych wyników i spokojnie zapewniła sobie pozostanie w Ekstraklasie.
Zrobiło się nerwowo, kiedy wmieszaliście się w walkę o utrzymanie?
Sytuacja była niekomfortowa i każdy to odczuwał. Głośno mówiłem, że nasze rezultaty są nie do zaakceptowania oraz że jako trener ponoszę za to największą odpowiedzialność. Wtedy podkreślałem również, iż nie mam argumentów na swoje usprawiedliwienie w przypadku ewentualnego zwolnienia. Wynik jest najistotniejszy, to on odgrywa decydującą rolę, nas na przełomie lutego i marca w lidze nie broniło nic. Nie straciliśmy jednak głowy, ani na chwilę. Zachowywałem wiarę w zespół, bo widziałem, jak pracujemy, że zaczynamy wyglądać lepiej. To napawało optymizmem i dodawało pewności, że nasz moment nadejdzie.
Skuteczność to ten element, którego poprawienie pozwoli Piastowi skutecznie rywalizować o górną połowę tabeli?
Nie da się przewidzieć, czy mecze będą układać się podobnie jak w poprzednim sezonie i czy będziemy potrzebować tylko lepszego dołożenia stopy w szesnastce przeciwnika. Pracujemy nad funkcjonowaniem zespołu w każdym aspekcie. Dobrą organizacją w obronie i w ataku zwiększymy swoje szanse na korzystne rezultaty. Wykorzystywanie sytuacji, oczywiście, jest jednym z istotniejszych elementów. Mam nadzieję, że sposobem gry doprowadzimy do tego, że nasze wyniki będą uzależnione właśnie od skuteczności.
W jakiej roli widzi pan Jorge Felixa?
Na pozycję środkowego napastnika mamy Fabiana Piaseckiego i Macieja Rosołka, plus dwóch młodych chłopaków aspirujących do gry: Piotra Urbańskiego i Gabriela Kirejczyka. Jorge dał nam wiele, stanowi ważne ogniwo zespołu, natomiast jest groźniejszy, kiedy ma obok siebie typową dziewiątkę. Liczę, że będzie mógł występować jako zawodnik atakujący z drugiego planu – taka rola najbardziej mu pasuje.
Nadchodzący sezon postrzega pan jako większe wyzwanie niż niespełna dwa, które za panem w roli trenera Piasta?
Codzienną pracą dążyłem do tego, aby zostać w Gliwicach na następny sezon. Dostałem zaufanie, klub zdecydował się na przedłużenie umowy. Kiedy trafiłem do Piasta, był na miejscu spadkowym, spoczywała na mnie duża odpowiedzialność. Cały czas ją czuję. Nie zabraknie mi ambicji.
Sięga ona zbudowania pozycji porównywalnej do tej, jaką cieszył się Waldemar Fornalik?
To bardzo trudne, żeby nie powiedzieć: niemożliwe. Ważne są realia, w jakich pracujemy. Odkąd jestem w Piaście, więcej zawodników z klubu odeszło, niż do niego przybyło. Dążę do tego, by w określonych warunkach, przy takich, a nie innych możliwościach, zmaksymalizować potencjał zespołu i wypracować jak najlepszy wynik – tak rozumiem swoją rolę. Do tego dochodzi aspekt rozwijania piłkarzy.
Co prawda z dorobkiem 125 spotkań w Ekstraklasie, ale wciąż jest pan szkoleniowcem młodym. Tymczasem w lidze coraz liczniejszą reprezentację ma następna generacja trenerów. Na jakim szczeblu tej drabiny umiejscawia pan siebie?
Jestem realistą, wydaje mi się, że oceniam sprawiedliwie – także samego siebie. Wcześniej czułem się bagatelizowany. Może ktoś patrzy na to z innej perspektywy, jednak faktem jest, że w swoim pierwszym pełnym sezonie wywalczyłem mistrzostwo z Legią. Pracując w innej sytuacji niż ta, którą mieli w poprzednim sezonie czy mają aktualnie trenerzy w tym klubie. Mój sukces jest niepodważalny, lecz został w pewien sposób zlekceważony. Dlatego, że nastąpił świeżo po wcześniejszych tytułach zdobywanych przez Legię. Na rynku trenerskim ulokował mnie dotychczasowy okres w Piaście. Potrzebowałem tego etapu: praca poza Warszawą, w odmiennych warunkach, pozwoliła mi pokazać, że zasługuję na inne traktowanie. I odnoszę wrażenie, że ono się zmieniło.
W tym zawodzie liczy się to, co jest przed tobą. Musisz nieustannie udowadniać swoją wartość, potwierdzać, że znaczysz coś na rynku. Zarówno młodzi, jak i starsi trenerzy pracują na nazwisko. To swoista rywalizacja, którą trzeba podjąć. Nie ukrywam, że ona mnie bardzo mobilizuje.
W Polsce zapanowała moda na szkoleniowców młodego pokolenia. Widzę w tym zagrożenie popadnięciem w skrajność. Młodzi trenerzy, jak Adrian Siemieniec, potwierdzają kompetencje, jednak to nie oznacza, że nie ma już szkoleniowców na przykład 60-letnich, mogących wnieść coś do Ekstraklasy. Nie powinno się w tej kwestii przesadzać.
Z wiekiem jest jak z narodowością – to nie ona decyduje, czy ktoś jest dobry w danej profesji. Jako asystent współpracował pan z sześcioma trenerami Legii. Czy do któregoś z nich jest panu szczególnie blisko pod względem stylu prowadzenia drużyny?
Każdy szkoleniowiec jest inny, mniej lub bardziej różnimy się pomysłami, podejściem. Cieszę się, że mogłem przejść taką drogę, pobierać lekcje od różnych trenerów. Bardzo dużo mi to dało: przede wszystkim ukształtowałem swój sposób pracy z zespołem, miałem kilka lat na jego przygotowanie. Trzymam się pewnych standardów, których doświadczyłem w sztabach tamtych szkoleniowców. Obserwując ich metody i zachowania, miałem okazję wybrać własną ścieżkę, najbardziej pasującą do mojej osobowości. Bo jednym z kluczowych aspektów jest autentyczność. Prowadząc grupę ludzi, musisz być sobą. Udając Jacka Magierę lub Ricardo Sa Pinto, nie byłbym wiarygodny.
Wizyty przy Łazienkowskiej nadal wywołują w panu wyjątkowe emocje?
Legia to dla mnie szczególny klub i takim zostanie na zawsze. Jako piłkarz i trener spędziłem tam ponad połowę zawodowego życia. Nie mam zamiaru się tego wyrzekać, przeciwnie – jestem dumny. Potrafiłem coś dla Legii zrobić przez te lata, mogę z podniesioną głową przyjeżdżać na jej stadion i walczyć o punkty dla drużyny, którą w danym momencie prowadzę. Mecz przy Łazienkowskiej nigdy nie będzie dla mnie taki sam jak spotkanie z innym klubem, w którym nie pracowałem. Jednak do tego można się przyzwyczaić.
W czym tkwi problem reprezentacji Serbii, która mimo bardzo dużego potencjału znów rozczarowała na mistrzowskiej imprezie?
Nie jestem zawiedziony, gdyż nie miałem oczekiwań wobec tej reprezentacji. Zresztą nie mam ich od lat. Główne problemy serbskiej kadry są wciąż te same: nieprawdopodobna doza egoizmu, myślenie tylko o sobie, zbyt niski poziom zaangażowania zawodników w grę dla drużyny narodowej. Spoglądając na reprezentację jako trener, uważam, że była zdezorganizowana, pozbawiona pomysłów na to, w jaki sposób atakować, jak bronić w poszczególnych strefach boiska. Serbia nie miała klarownego planu na Euro. Dwa punkty zdobyte w tych okolicznościach świadczą wyłącznie o tym, że w zespole jest niewykorzystany potencjał piłkarski.