W czwartkowy wieczór poznaliśmy wszystkich uczestników finałów mistrzostw Europy. Ostatnie bilety na EURO 2020 wywalczyli Szkoci, Słowacy, Węgrzy, a także piłkarze z Macedonii Północnej i tak jak można było się spodziewać, od razu rozgorzała dyskusja na temat tego, czy turniej w tak szerokiej formule jest potrzebny.
Portugalia – Walia w półfinale EURO 2016 (fot. Łukasz Skwiot)
Kibice byli przyzwyczajeni do tego, że na mistrzostwach Europy gra szesnaście najlepszych zespołów kontynentu. Czasem zdarzały się jakieś rodzynki w postaci Łotwy czy Słowenii, jednak ogólnie był to turniej przeznaczony dla gigantów i to właśnie oni rozdawali w nim karty.
UEFA uznała jednak, że formuła imprezy jest przestarzała i warto ją rozszerzyć. Wiele drużyn już na starcie eliminacji nie miało żadnych szans na włączenie się do walki i gra w nich nie miała większego znaczenia, poza znikomym prestiżem związanym z zajęciem przedostatniego miejsca w grupie. Nowy format miał sprawić, że drzwi na wielki turniej otworzą się nieco szerzej, ale prawdziwym punktem zwrotnym było udostępnienie furtki w postaci biletów, które można było zdobyć za występy w Lidze Narodów.
Podzielone na dywizje drużyny otrzymały możliwość rywalizowania w barażach i nawet, jeśli ktoś poległ w eliminacjach, to wciąż mógł liczyć na drugą szansę. W czwartek skorzystali na tym Macedończycy, którzy nigdy nie grali na dużej piłkarskiej imprezie, Szkoci, których na turnieju rangi mistrzowskiej nie oglądaliśmy od 1998 roku, czy w końcu Słowacy i Węgrzy, którzy w swojej grupie zajęli odpowiednio trzeci i czwarte miejsce.
Co ciekawe, przypadek wspomnianej grupy E w kwalifikacjach jest bardzo ciekawy, ponieważ z pięciu reprezentacji, które przystąpiły do walki o EURO 2020, docelowo aż cztery zobaczymy w finałach. Bezpośredni awans wywalczyli Chorwaci i Walijczycy, a baraże okazały się szczęśliwe właśnie dla Węgrów i Słowaków.
24 zespoły mogą się już powoli szykować do gry na mistrzostwach Europy, a krytycy reformy UEFA zastanawiają się, czy poza pieniędzmi reforma proponuje coś więcej. Więcej grup to więcej meczów, a co za tym idzie znacznie większa „powierzchnia reklamowa”, którą można sprzedać. Biletowanych dni meczowych na razie nie liczymy, bo wciąż nie wiadomo, czy spotkania w ramach EURO 2020 odbędą się z udziałem kibiców, czy jednak bez nich. Co więc otrzymujemy?
Sześć ciekawych grup i całe mnóstwo interesująco zapowiadających się meczów.
GRUPA A: Turcja, Włochy, Walia, Szwajcaria
GRUPA B: Dania, Finlandia, Belgia, Rosja
GRUPA C: Holandia, Ukraina, Austria, Macedonia Północna
GRUPA D: Anglia, Chorwacja, Szkocja, Czechy
GRUPA E: Hiszpania, Szwecja, Polska, Słowacja
GRUPA F: Węgry, Portugalia, Francja, Niemcy
Już na pierwszy rzut oka widać, że mamy dwie bardzo mocne grupy, gdzie niemal każde spotkanie przyciągnie przed ekrany telewizorów dziesiątki milionów fanów. Anglia, Chorwacja, Szkocja oraz Czechy? Jeden z faworytów turnieju, wicemistrz świata i dwie solidne europejskie firmy. Niemcy, Francja, Portugalia i Węgry? Trzej mistrzowie kontynentu, w tym obrońca tytułu, a także głodni sukcesu i nieobliczalni Węgrzy, którzy już na poprzednim EURO pokazali, że w piłkę grać potrafią.
Finowie zadebiutują na mistrzostwach Europy (fot. Łukasz Skwiot)
W gronie 24 zespołów mamy tylko dwóch debiutantów: Finów i Macedończyków Czy okażą się wyłącznie dostarczycielami punktów? Cóż, dzielenie skóry na niedźwiedziu byłoby błędem, tym bardziej, że Finlandia pokonała przed kilkoma dniami Francję w meczu towarzyskim, czym wysłała jasny sygnał, że w czerwcu przyszłego roku nie będzie hołdować olimpijskiej zasadzie zgodnie, z którą liczy się sam udział w zawodach.
Podczas mistrzostw Europy w 2016 roku drużyny z tak zwanego „drugiego planu” wniosły spory wkład w koloryt imprezy. Walia sensacyjnie dotarła do półfinału, odprawiając po drodze z kwitkiem faworyzowaną Belgię, a wcześniej wygrywając grupę przed Anglią. Synowie Albionu zostali zresztą później upokorzeni przez rewelacyjną Islandię i pojechali do domu już po 1/8 finału.
W rozgrywkach grupowych świetnie radzili sobie Węgrzy, wstydu na pewno nie przynieśli piłkarze z Albanii, którzy odnieśli historyczne zwycięstwo nad Rumunią, a i Polska – na którą stawiało niewielu – także zapisała na francuskich boiskach piękną kartę, przegrywając awans do strefy medalowej po serii dramatycznych rzutów karnych z późniejszym triumfatorem imprezy – Portugalią. Co ciekawe, Cristiano Ronaldo i spółka nie wygrali w fazie grupowej ani jednego meczu, ale na końcu wszystkich rachunków to właśnie oni cieszyli się ze złotych medali.
Można oczywiście utrzymywać, że na EURO 2020 zagra praktycznie pół kontynentu, ale warto przypomnieć, że w finałach nie zobaczymy m.in. naszpikowanej gwiazdami Serbii, zawsze groźnej Bośni i Hercegowiny, Irlandii, Rumunii, zdobywcy pucharu z 2004 roku – Grecji, czy w końcu mającej w swoich szeregach znakomitego Erlinga Haalanda Norwegii. Jak widać, wcale nie tak łatwo było się zakwalifikować.
Dziś krytycy utrzymują, że faza grupowa będzie nudna, a wiele spotkań nie będzie przystawać do tak wielkiego turnieju. Cztery lata temu miało być podobnie, a mecze, które naprawdę zawiodły można było policzyć na palcach jednej dłoni. Nie jest to jednak domena wyłącznie zreformowanego EURO. Na każdych mistrzostwach zdarzają się starcia, która – ujmując to dość łagodnie – po prostu nie rzucają na kolana.
Reforma była potrzebą nowych czasów i we Francji zdała egzamin. W ciemno można więc zakładać, że na przełomie czerwca i lipca przyszłego roku gorzej nie będzie. Coś do czego należałoby się przyczepić to oczywiście rozsianie turnieju po całej Europie, ale to już temat na zupełnie inną opowieść.