Mocne teksty i wywiady. Oto nowa PN
Wtorek 4 maja to data ukazania się najnowszego wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Co znajdziecie ciekawego w tym tygodniu? Jak zwykle mnóstwo fachowych tekstów, analiz i ciekawych wywiadów!
BYŁO, MINĘŁO Z… WŁODZIMIERZEM GĄSIOREM. Nie spadłem z księżyca
Był ważnym ogniwem najlepszego w historii zespołu Stali Mielec, z którym zdobył mistrzostwo Polski w roku 1973 i 1976 i dotarł do ćwierćfinału Pucharu UEFA. Jako trener słynie z pracy z młodzieżą, to on wprowadzał do Ekstraklasy choćby Piotra Czachowskiego, Macieja Śliwowskiego, Adama Fedoruka. Wrócił po raz kolejny do ukochanego klubu, by pomóc mu w walce o utrzymanie.
JAROMIR KRUK
Bardzo się zmieniła piłka na przestrzeni ostatnich dwudziestu, trzydziestu lat?
Bardzo – mówi Gąsior. – Futbol zrobił się siłowy, istotniejsze niż kiedyś jest przygotowanie do sezonów, czy poszczególnych meczów. Motoryka, siła, wytrzymałość odgrywa istotne znaczenie, piłkarze przypominają atletów. Na pewno jednak, przynajmniej w Polsce zawodnicy są zdecydowanie słabsi technicznie niż kiedyś. Za młodu my kopaliśmy piłkę na bardzo trudnych nawierzchniach, na łąkach, ale dzięki temu szlifowało się wyszkolenie techniczne. Dziś dzieciaki mają do dyspozycji boiska jakie tylko chcą. Proszę zwrócić uwagę gdzie rozwijały się talenty wybitnych futbolistów z Brazylii. Na plaży, podwórkach, gdzie grali od rana do wieczora. Teraz na młodzież chucha się i dmucha, a rodzice zawożą i przywożą pociechy na treningi samochodami. Wygodnictwo niekoniecznie musi kształtować charaktery.
Niektórzy piszą o panu, że jest trenerem starej daty. Pana podopieczny z dawnej drużyny Korony Kielce, Sławomir Grzesik uważa, że przede wszystkim jednak z młodym i chłonnym umysłem.
Jak czytam, że ktoś używa stwierdzenia stara data to… mi się tego dalej nie chce czytać. Warto posłuchać takich panów jak Jacek Gmoch, Andrzej Strejlau, Antoni Piechniczek, Jerzy Talaga czy mój były szkoleniowiec ze Stali, 90-letni Zenon Książek. Jesteśmy sąsiadami z panem Zenonem i rozprawiamy o futbolu. Niby dyscyplina cały czas ewoluuje, zmienia się, ale on ją doskonale rozumie. Każdy trener musi się dostosować do warunków i miejsca w jakim pracuje. Gdy dostałem propozycję, kolejną już ze Stali Mielec nie mogłem odmówić. Stal traktuję jak dom, rodzinę, a bliskich nie zostawia się w najtrudniejszych momentach. Toczymy ciężką batalię o utrzymanie, ale nie poddamy się do samego końca. Wygrywając z Pogonią Szczecin sprawiliśmy psikusa tym, którzy już nas spuścili z ligi. Jeśli chodzi o moją orientację w świecie futbolu to jestem na bieżąco. Śledzę co się dzieje w Polsce i za granicą, a gdy miałem dużo wolnego czasu oglądałem wszystko co było możliwe – ligi zagraniczne, nasze, europejskie puchary, spotkania międzypaństwowe. Zmienia się piłka, zmienił się Włodzimierz Gąsior. Nie spadłem z Księżyca, a moi byli podopieczni grają w piłkę. Jestem dumny z Marcina Cebuli, którego prowadziłem w juniorach i Młodej Ekstraklasie w Koronie. Uważam go za wielki talent i fajnie, że wziął się za siebie i potwierdza to w Rakowie. Ten chłopak zagra w pierwszej reprezentacji Polski. Po odejściu z Korony coraz lepiej w Zagłębiu Lubin radzi sobie Kuba Żubrowski, który w Stali Mielec, gdy w klubie brakowało prawie wszystkiego podchodził profesjonalnie do piłki nożnej. Moi znajomi grają w Warcie, Podbeskidziu i w wielu drużynach z niższych klas rozgrywkowych. Analizowałem swoje trenerskie przystanki i miałem głównie problemy z zawodnikami o zbyt dużym ego. Takich mamy obecnie mnóstwo i trzeba do każdego podchodzić indywidualnie.
Pan się czuje spełnionym szkoleniowcem?
I tak, i nie. Na pewno miło jest widzieć, jak sobie radzą moi byli podopieczni, a wśród nich są znani trenerzy Piotrek Stokowiec i Jacek Zieliński. Piotruś Czachowski z kolei wybił się na znakomitego komentatora i lubię słuchać jak w telewizji opowiada o włoskiej Serie A. Maciek Śliwowski, Wojtek Klich, Tomasz Tułacz, Piotrek Wojdyga, Boguś Wyparło, Przemek Cichoń, Sławek Grzesik i wielu, wielu innych coś w życiu osiągnęli. W pracy stawiałem na wartości, które niekoniecznie ceniło się i ceni w polskim futbolu, dlatego też nie trafiałem do klubów z największymi budżetami. Robiłem awanse, utrzymywałem zespoły w ligach, ale nie zdobywałem trofeów. W latach 90-tych i nawet później wiązało się to też z różnymi nieczystymi zagrywkami. Ja w tym nie zamierzałem uczestniczyć. Jestem uczciwym człowiekiem i w każdej chwili mogę spokojnie spojrzeć w lustro.
(…)
CO SŁYCHAĆ U ROBERTA WARZYCHY. Trenerkę mam za sobą
Kilka lat temu pożegnał się z Górnikiem Zabrze i słuch o nim zaginął. Od tamtej pory nie udziela się w naszej piłce. Należy więc zadać pytanie, czy ktoś z Polski chce jeszcze go szukać za Oceanem. Ale zaraz postawić także drugie – czy on ma ochotę zostać znaleziony?
PRZEMYSŁAW PAWLAK
Po zakończeniu pracy w Zabrzu otrzymał pan inne oferty z Polski?
Niedużo, ale prowadziłem rozmowy. Kończyły się na tym, że nie posiadam licencji trenerskiej UEFA Pro. W trakcie pobytu w Górniku ukończyłem kurs UEFA A, zostałem zakwalifikowany na kurs UEFA Pro. Tyle że straciłem pracę w Zabrzu. Kurs trwa około 1,5 roku, nie było sensu, abym zostawał w Polsce przez tyle czasu, z dala od rodziny, nie mając pracy – mówi Robert Warzycha. – Wróciłem do Stanów Zjednoczonych. Oczywiście mógłbym mieć w sztabie człowieka z odpowiednimi papierami, niemniej nie chciałem ponownie robić zamieszania. Zresztą, po rozstaniu z Górnikiem moje samopoczucie nie było najlepsze, nie chciałem szybko podejmować nowej pracy.
Zraził się pan do polskiej piłki?
A który trener się do niej nie zraził? Przecież w naszej lidze zwalnia się po piętnastu szkoleniowców w sezonie. Od lat! Mamy zatem taki poziom, a nie inny.
W Górniku pracował pan ponad rok.
Gdy w polskim klubie coś nie idzie, w dziewięćdziesięciu procentach przypadków winny jest trener. Szkoleniowiec nie ma możliwości wyprowadzić drużyny z kryzysu, od tej zasady są tylko wyjątki. Posada Piotra Stokowca w Lechii Gdańsk wydawała się zagrożona, a jednak klub wytrzymał ciśnienie i trener poukładał sprawy. Każdy jednak widzi, co dzieje się w tym sezonie w Stali Mielec. Być trenerem w Polsce jest ciężko.
Organizacja naszych klubów pana nie zdziwiła?
Zdziwić nie zdziwiła, przecież wiele lat grałem w polskiej lidze, także w reprezentacji. Natomiast jest coś w tym, że gdy człowiek wyjeżdża z Polski, popracuje w innym kraju, dochodzi do wniosku, iż nie na wszystko musi się godzić.
Gdyby dziś nadeszła oferta z Polski, byłby pan skłonny ją rozważyć?
Kiedyś powiedziałem, że nie pójdę grać do Anglii, a wylądowałem w Evertonie, z takimi deklaracjami jestem więc ostrożny. Nie tęsknię jednak za zawodem trenera na wysokim poziomie. I za mną chyba też nikt nie tęskni.
Ale dysponuje pan nadal najwyższą licencją dla trenerów obowiązującą w Stanach Zjednoczonych.
Posiadam dokument wydany przez amerykańską federację. UEFA go jednak nie respektuje. Dopiero od niedawna Amerykanie organizują kursy na licencję, która ma być również ważna w Europie.
Będzie pan starał się o zdobycie dokumentu?
Absolutnie nie. Z aktualną licencją mogę pracować w Ameryce, a jeśli kiedyś w MLS będzie wymóg posiadania innego dokumentu, to trudno. Z boku prowadzenie profesjonalnego zespołu może wyglądać przyjemnie, ale to trudny kawałek chleba. Stres, jakiej decyzji nie podejmiesz i tak ktoś będzie niezadowolony, presja, permanentny brak czasu na życie prywatne. W dodatku ja chyba za bardzo siebie obwiniałem po niepowodzeniach, nie mogłem ich przetrawić. Trudno było mi przejść próg, po którym mówisz: jest ok, idę do następnego klubu. Żeby być trenerem, trzeba mieć grubą skórę. Może ja jej nie mam?
Czyli ma pan karierę trenera za sobą?
W MLS szkoleniowców nie wymienia się jak rękawiczki. Mają czas na spokojną pracę, nie to co w Polsce. Nie będę starał się więc o pracę trenera w profesjonalnym futbolu. To już minęło. Nie mam też parcia na szkło. W piłce zawodowej pracujesz siedem dni w tygodniu. Gdy cały świat odpoczywa w weekend, dla trenerów i zawodników to show time, do którego przygotowują się w tygodniu. Robiłem to przez lata, chcę spokojnie pożyć. Córka przyszła na świat w styczniu, synowie w lutym – przez kilkanaście lat nie mogłem być z nimi w dniu obchodzenia urodzin. Już tego nie odzyskam.
(…)
LEGIA WARSZAWA MISTRZEM POLSKI 2021. Tytuł przed telewizorem
Nie ma już żadnych wątpliwości. Legia Warszawa oficjalnie przypieczętowała tytuł mistrza Polski 2021. Dzięki remisowi Jagiellonii z Rakowem, drużyna Czesława Michniewicza zapewniła sobie ostatecznie pierwsze miejsce jeszcze przed rozegraniem swojego meczu 28. kolejki.
PAWEŁ GOŁASZEWSKI
Stało się to, co miało się stać. Warszawianie zrealizowali postawiony przed sezonem cel, wywiązali się z roli faworyta rozgrywek i po raz drugi z rzędu wywalczyli złote medale. Tytuł został przypieczętowany po dwóch bardzo trudnych wyjazdach, z których zespół Michniewicza przywiózł komplet punktów.
ZASŁUŻENIE, PROSZĘ PANA…
Stwierdzenie, że Jagiellonia podarowała Legii mistrzostwo Polski jest po części prawdziwe, bo gdyby nie urwanie punktów Rakowowi, to na tytuł trzeba by było czekać kilka dni dłużej. Warszawianie oglądali tylko pierwszą połowę środowego spotkania w ośrodku treningowym, a później zostali odesłani do domów. Żadnego świętowania nie było w planach, a Michniewicz myślał tylko o sobotnim starciu z Wisłą Kraków. Mecz z Białą Gwiazdą jednak był już nieistotny, bo bezbramkowy remis w Białymstoku przesądził o losach tytułu.
– Mistrzostwo na boisku smakuje lepiej, zwłaszcza w jakiś dramatycznych okolicznościach. O tym długo się pamięta, ale dla nas nie ma to jednak większego znaczenia. Spodziewaliśmy się, że tytuł zdobędziemy w sobotę, ale to niczego nie zmienia. W kolejnych spotkaniach będziemy walczyć o zwycięstwo. Wiem, że w Legii jest to jak zwykły dzień w biurze, ale dla mnie jako trenera, który dawno nie cieszył się z mistrzostwa, jest to olbrzymie wyróżnienie i wzruszenie – mówił tuż po przypieczętowaniu tytułu Michniewicz na łamach oficjalnej strony warszawskiego klubu.
Legia tradycyjnie niemrawo zaczęła sezon. Dariusz Mioduski kolejny raz musiał wstrząsnąć drużyną i na początku rozgrywek wymienił trenera. Aleksandara Vukovicia zastąpił Michniewicz, który błyskawicznie poprawił wyniki, ale także zaczął wprowadzać nowe rozwiązania taktyczne. Drużyna zaczęła się rozwijać, stawała się coraz bardziej nieprzewidywalna i w 10. kolejce po raz pierwszy zasiadła na fotelu lidera.
Był to jednak tylko lider tymczasowy, bo przez kilka serii spotkań pierwsze miejsce Wojskowi okupowali na zmianę z Pogonią. Kiedy jednak po 18. kolejce zespół ze stolicy wdrapał się na szczyt, to pozostał na nim już do końca.
Wiosną kluczowym momentem było zwycięstwo nad Portowcami. Legia przez pierwsze 30 minut dała pokaz takiego futbolu, jakiego przy Łazienkowskiej dawno nie widziano. Wszystko wychodziło, rywal był kompletnie oszołomiony i nie wiedział, jak poradzić sobie z wysokim pressingiem legionistów. Szybkie cztery gole spowodowały, że hit został błyskawicznie rozstrzygnięty, a prezes Mioduski mógł udać się do sklepu z alkoholami, aby wybrać najlepszego szampana na świętowanie obrony tytułu. – Byliśmy bardzo zmotywowani na to spotkanie. Chcieliśmy za wszelką cenę pokazać, że nie jesteśmy przypadkowym liderem – mówił kilka tygodni temu Andre Martins na łamach „PN”.
W tym sezonie wyścig o tytuł nie był pojedynkiem ślimaków. W poprzednich latach często bywało tak, że drużyna, która włączała się do walki o mistrzostwo, za chwilę z niej błyskawicznie wypadała, ponieważ traciła punkty wszędzie i z każdym. Legia w tych rozgrywkach jest inna. Odkąd drużynę przejął Michniewicz, zespół przegrał zaledwie dwa spotkania ligowe – co ciekawe, oba z beniaminkami. W bezpośrednich starciach z drużynami z górnej połowy tabeli (miejsca 1-8) legioniści tylko dwukrotnie stracili punkty – zremisowali w Szczecinie oraz podzielili się punktami przy Łazienkowskiej z Piastem. Wszystkie pozostałe 12 spotkań wygrali.
Mistrz Polski ma najskuteczniejszą ofensywę w lidze, najlepszego strzelca w swoich szeregach, drugą najlepszą defensywę w całej stawce, oddaje średnio najwięcej strzałów na mecz spośród wszystkich drużyn, może pochwalić się największą średnią liczbą uderzeń celnych na spotkanie, a także wykręcił najwyższy współczynnik „expected goals”. Tylko pod względem stworzonych stuprocentowych sytuacji Legia nie jest najlepsza, ustępując Rakowowi i Lechowi.
ZMIANY, ZMIANY, ZMIANY
Legia ma po tym sezonie bardzo dużo powodów do zadowolenia. Nowy trener wprowadził swoją wizję, a piłkarze go „kupili” i dalej tworzą zgrany team, choć przecież początki były trudne. Drużyna wstawiła się za Vukoviciem, ale odwrotu już nie było…
Michniewicz zaprowadził przy Łazienkowskiej swoje porządki. Drony latające nad boiskami treningowymi to norma. Do tego doszły inne nowinki, zmiany w sztabie szkoleniowym, ale dla postronnych widzów największa rewolucja zaszła w sposobie gry Legii. Mistrzowie Polski przeszli na system z trzema środkowymi obrońcami, którego były selekcjoner reprezentacji Polski U-21 jest wielkim orędownikiem. Szkoleniowiec nie rzucił się jednak z gębą na pączki. Starannie przygotowywał nowe rozwiązania, szlifował i odpalił ten pomysł dopiero w starciu z bezpośrednim rywalem do tytułu – Rakowem. Od meczu z częstochowianami Legia przeszła na ustawienie 1-3-4-2-1, a jej największe atuty zostały jeszcze mocniej wyeksponowane.
Jakie to atuty? Przede wszystkim jeszcze więcej swobody dostał duet ofensywnych pomocników – Luquinhas oraz Bartosz Kapustka. Brazylijczyk przez wiele miesięcy był rzucany po pozycjach, raz grał jako dziesiątka, raz jako skrzydłowy, ale to właśnie w środku pola prezentuje się najlepiej. Kapustka również w przeszłości grywał jako boczny pomocnik, ale u Michniewicza od początku był playmakerem. Obaj mieli za swoimi plecami duet defensywnych pomocników, którzy czyścili środek pola i przekazywali piłkę do bardziej ofensywnie usposobionych kolegów.
Największym plusem nowego ustawienia było jednak stworzenie większej przestrzeni dla wahadłowych. Filip Mladenović gra najlepszy sezon, odkąd przyszedł do Polski. Serb strzela gole, asystuje, stwarza olbrzymie zagrożenie z lewej strony. Po przeciwnej stronie biega Josip Juranović, który miał gorzkie wejście do Legii (m. in. porażka z Karabachem Agdam), ale dzisiaj jest najlepszym prawym obrońcą/wahadłowym w całej lidze i jednym z poważniejszych kandydatów do miana piłkarza sezonu. Nie strzela tylu goli co Mladenović, ale notuje sporo asyst, a i w obronie wypada lepiej niż Serb.
(…)
JAK POWINNA WYGLĄDAĆ SUPERLIGA, ŻEBY MOŻNA JĄ BYŁO ZAAKCEPTOWAĆ I POLUBIĆ. Raj tuż za rogiem
Pomysł z powołaniem do życia europejskiej Superligi piłkarskiej sam w sobie jest świetny. Ci, którzy dziś są przeciw, po roku funkcjonowania byliby za. Tylko, że przygotowano go i zaprezentowano w sposób amatorski, wskutek czego ciekawa idea została skompromitowana.
LESZEK ORŁOWSKI
Zastanówmy się, jak taka Superliga musiałaby wyglądać, żeby została zaakceptowana przynajmniej przez część kibiców i środowiska piłkarskiego.
Spadek musi być!
Tak naprawdę pomysł przedstawiony przez Florentino Pereza, choć wyśmiany jako całkowicie niedorzeczny, miał tylko jeden punkt, na który nikt poza członkami grupy inicjatywnej nie chciał się zgodzić. Chodzi oczywiście o brak możliwości spadku z Superligi dla jej stałych członków-założycieli. Słusznie podnoszono, że zagrożenie, choćby czysto teoretyczne, spadkiem z ligi, jest istotą futbolu, jego immanentną częścią, bez której futbol przestanie być futbolem. A nikt przy zdrowych zmysłach nie odetnie sobie ręki, żeby poprawić sytuację materialną. Nikt niebędący w sytuacji bez wyjścia nie da sobie wyciąć nerki by dostać pieniądze. Najwyraźniej wielkie kluby znajdują się w tak podłej i bezwyjściowej sytuacji, że gotowe są pozbawić futbol owego organu byle przetrwać.
Powiada Zbigniew Boniek w rozmowie z „Polityką”: „To był pomysł całkowicie obcy europejskiej kulturze, tradycji i emocji futbolowej” – i trudno lepiej ubrać zagadnienie w słowa. Jedno jest dziś pewne: taka Superliga, z której nie będzie można spaść, nie powstanie, a jeśli powstanie, to nikt nie będzie się jej rozgrywkami pasjonował. Skażona takim grzechem pierworodnym impreza nie ma szans przeżycia.
Poza tym jednym – cóż obrazoburczego powiedział i zaproponował Perez? Otóż: nic! Przedstawił projekt kolejnej reformy Ligi Mistrzów, zresztą o wiele sensowniejszy niż ten przyjęty przez UEFA. Jej pomysł jest bardzo zły, niedorzeczny, pomysł Florentino świetny, jeśli pominąć ową jedną wadę nie do przyjęcia.
Już od dawna Liga Mistrzów gromadzi mistrzów w sensie tych, którzy osiągnęli najwyższy kunszt w sztuce futbolu, a nie zwycięzców krajowych lig. Słusznie napisał na portalu społecznościowym Wojciech Frączek z TVP, że ci, którzy bezrefleksyjnie oburzają się na współczesny futbol i kontestują w całości pomysł Pereza, powinni zastanowić się, czy naprawdę woleliby w Lidze Mistrzów oglądać maltański Hamrun Spartans zamiast Barcelony, jeśli ta akurat zostałaby tylko wicemistrzem Hiszpanii. Wiadomo – nikt by nie wolał, poza tak zwanymi frikami, czyli szaleńcami. Dalsza elityzacja najważniejszych europejskich rozgrywek klubowych jest nieuchronna nie dlatego, że upierają się na nią najbogatsze kluby w celu zarobienia jeszcze większych pieniędzy, lecz ponieważ szeroka publiczność, zwłaszcza ta młoda, niepamiętająca, a więc i nie wspominająca z sentymentem dawnego Pucharu Mistrzów Krajowych, chce oglądać tylko mecze miedzy najlepszymi, a nie starcie mistrza Anglii z trzecią drużyną Holandii itp. Wpis innego znanego polskiego dziennikarza, Pawła Czado, że nigdy w życiu nie obejrzy ani jednego meczu Superligi, gdyby ta powstała, jest typowym narzekaniem zgreda na to, że świat się zmienia.
Nasz projekt
Oto zatem autorski projekt wyżej podpisanego (copy rights Leszek Orłowski) nowych rozgrywek – jak się je nazwie, to inna sprawa, które zarazem nie naruszałyby naczelnej zasady futbolu, że porażka ma swoje konsekwencje, ale także byłyby atrakcyjniejsze od obecnej Ligi Mistrzów i generowałyby większe dochody. Takie trzy w jednym.
Bierze w nich udział 16 drużyn. Kwalifikacje do pierwszej edycji uzyskują: po cztery zespoły z Anglii i Hiszpanii, te, które zajmą najwyższe miejsca w sezonie ligowym poprzedzającym start imprezy, po trzy z Włoch i Niemiec oraz po jednym z Francji i Portugalii. Mógłby to być, (ale nie musiałby!), taki na przykład zestaw: Manchester City, Manchester United, Chelsea, Liverpool, Real, Barcelona, Atletico, Sevilla, Juventus, Inter, Milan, Bayern, Borussia Dortmund, Lipsk, PSG, Porto – czyli creme de la creme europejskiego futbolu. Oczywiście rozsądną alternatywą byłoby premiowanie kwalifikacją do owej szesnastki zespołów, które w poprzednim sezonie osiągną najlepsze wyniki w europejskich pucharach.
Obecna Liga Mistrzów potrzebuje na przeprowadzenie rozgrywek de facto 17 terminów: dwóch na ostatnią rundę kwalifikacji, sześciu na fazę grupową, czterech na 1/8 finału, po dwóch na ćwierćfinały i półfinały oraz jednego na finał. Nowe rozgrywki musiałyby mniej więcej zmieścić się tym limicie, żeby nie zniszczyć wszystkich innych rywalizacji, nie zmusić uczestników Superligi do wystawiania w meczach rodzimych lig rezerwowych składów, co tez byłoby bez sensu. Jak to zrobić? Oczywiście można znaleźć kilka sensownych rozwiązań. Oto przykładowe.
(…)
CAŁE TEKSTY ZNAJDZIECIE W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (18/2021)