Mocne teksty i wywiady. Oto nowa PN
Wtorek 11 maja to dzień ukazania się najnowszego wydania tygodnika „Piłka Nożna”. W środku jak zawsze znajdziecie mnóstwo znakomitych tekstów. Tu fragmenty czterech z nich.
90 MINUT Z CZESŁAWEM MICHNIEWICZEM. Czternaście mgnień wiosny
Legia Warszawa nie musiała długo, bo niespełna rok, czekać na kolejne mistrzostwo Polski. Czesław Michniewicz na swoje kolejne mistrzostwo pracował trochę dłużej. Czternaście lat.
PRZEMYSŁAW PAWLAK
Który mecz Legii w kończącym się sezonie był przełomowy?
Na szczęście przegraliśmy w Bielsku-Białej. Na szczęście, ponieważ po tym meczu zrozumiałem, że musimy zmienić ustawienie zespołu, dłużej nie mogliśmy grać z klasycznymi skrzydłowymi, mieliśmy ograniczone pole manewru, jeśli chodzi o dokonywanie zmian – mówi Michniewicz. – Nad grą trójką obrońców pracowaliśmy zimą w Dubaju, przygotowywaliśmy jednak ten schemat na późniejszy czas. Życie zmusiło nas do szybszej reakcji, nie było na co czekać. Jeśli zaś chodzi o mentalność zespołu, kluczowy był mecz z Piastem. Do Gliwic pojechaliśmy po dwóch remisach z Lechem i Cracovią, przewaga w tabeli stopniała, różnie wtedy zespoły reagują. Na odprawie przed meczem spojrzałem chłopakom głęboko w oczy, widziałem maksymalną koncentrację. Spokój na boisku wynikał z doświadczenia takich zawodników jak Artur Jędrzejczyk czy Artur Boruc. Zagrali świetnie. Ważny moment sezonu.
A ten najtrudniejszy?
Początek pracy. Porażka z Karabachem Agdam, błędy były widoczne, zamiast nad nimi pracować, pojechałem na mecz młodzieżowej reprezentacji Polski, gdyż takie były ustalenia. Byłem już trafiony po porażce z Serbią, starałem się złapać oddech, sędzia nie doliczył do ośmiu i przyszedł drugi cios – przegrany Superpuchar Polski. Wracałem z meczu z Serbią, spojrzałem na wynik spotkania przy Łazienkowskiej i poczułem niemoc. Im jednak dłużej pracowałem z drużyną, tym częściej widziałem, że to, co robimy na treningach, przekłada się na mecze. Tyle że wciąż mieliśmy blokadę, potrafiliśmy zdobyć dwie bramki, ale nie umieliśmy dołożyć trzeciej, zamykającej mecz. Wywiesiliśmy kartkę przed wejściem do szatni, że w każdym spotkaniu Legia chce strzelać trzy gole. Mobilizowaliśmy zespół. Jesienią drużyna się formowała, zmieniałem wyjściowy skład, przez pandemię kilka razy zawracaliśmy zawodników tuż przed drzwiami do autokaru. Wiosną sytuacja była już stabilna.
W jaki sposób uczcił pan mistrzostwo?
Gdy Tomas Pekhart zdobył cztery bramki w Lubinie, sprezentowałem mu czteropak małych piw. Po meczu z Lechią w Gdańsku również zostałem u siebie, więc tym razem na wszelki wypadek kupiłem butelkę szampana. Po spotkaniu Jagiellonii Białystok z Rakowem wypiliśmy ze sztabem po lampce, nie było w planach żadnego wielkiego świętowania, jesteśmy w trakcie sezonu. Na to przyjdzie czas po ostatnim meczu. Potem wracam do Gdyni i ruszam nabrać dystansu na kilkudniowy urlop. Przed rokiem odwiedziłem Zakynthos, były piłkarz Maciek Nuckowski prowadzi tam biuro podróży, ale gdzie pojadę teraz – jeszcze nie wiem. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia, bo ważne jest po pierwsze, że z żoną, a po drugie – po sezonie ciągłych podróży lot nie może długo trwać.
(…)
Wracając do Legii, w kadrze zespołu szykuje się rewolucja.
Kilku zawodnikom kończą się kontrakty, zapewne nie ze wszystkimi zostaną przedłużone. Chciałbym mieć większą alternatywę choćby dla Filipa Mladenovicia, czy jeśli chodzi o środek obrony, ale oczywiście zapotrzebowanie może wzrosnąć – w zależności od postępów negocjacji kontraktowych. Idealnie byłoby, gdybyśmy w dniu wyjazdu na zgrupowanie do Austrii mieli skompletowaną kadrę, rozumiem jednak, że nie jest to proste, że są transfery, nad którymi trzeba pracować dłużej. W lipcu wrócimy na boiska, zacznie się liga, wystąpimy w spotkaniu o Superpuchar Polski, ruszą kwalifikacje europejskich pucharów już w tradycyjnej formule mecz-rewanż, koniecznością będzie rotacja w składzie. Nie możemy sobie pozwolić na odpuszczenie żadnego z tych spotkań, każde będzie miało swoją wagę.
Jaką rolę odegra pan przy letnich wzmocnieniach?
Określiłem profile potrzebnych zawodników i jestem umówiony z dyrektorem sportowym Radkiem Kucharskim, że gdy klub wyselekcjonuje dwóch piłkarzy na daną pozycję, wskażę którego widziałbym w zespole. I mam świadomość, że nie mogę wszystkich kandydatur odrzucić, bo zostaniemy z dużymi lukami w kadrze.
(…)
Jak bardzo te czternaście lat zmieniło pana jako szkoleniowca?
Stałem się trenerem dojrzałym. Kiedyś, gdy coś działo się wewnątrz drużyny, chciałem od razu reagować – jak w ping-pongu, ktoś posłał piłkę na moją stronę stołu, a ja chciałem od razu mu ją odbić. Teraz jest inaczej. Nauczyłem się działać w drugie tempo. Doświadczeni szkoleniowcy mówią, że właśnie między innymi tym różni się dojrzały trener od początkującego – wiesz, jakie mogą być skutki pochopnie podjętej decyzji lub wywołania awantury w szatni, bo zespół nie gra tak, jak oczekujesz. W meczu z Górnikiem w Zabrzu straciliśmy bramkę do szatni z rzutu karnego, młody Michniewicz szalałby w przerwie, obecny działa inaczej. Staram się budować pewność siebie zawodników, a nie ją im odbierać. Wszedłem do szatni: chłopaki, zdejmujcie koszulki, zakładajcie nowe, ten mecz się już skończył, po przerwie gramy drugi.
MANCHESTER UNITED W FINALE LIGI EUROPY. Czas wyznaczania standardów
Nie było bardziej wyraźnego sygnału o ambicjach Manchesteru United niż fakt, że Bruno Fernandes pozostawał na boisku w Rzymie aż do 84. minuty, choć wynik dwumeczu był dawno rozstrzygnięty. Zupełnie jakby wcześniejsze zrobienie zmiany spowodowało zaburzenie w całym organizmie.
MICHAŁ ZACHODNY
Dziennikarz ŁączyNasPiłka
Ole Gunnar Solskjaer o ten balans dba w tym sezonie starannie, bo jest wyznacznikiem dotychczasowego postępu Manchesteru United. Było to zauważalne nawet w tak beztroskim spotkaniu, jak rewanż z Romą, która mogła tylko marzyć o zasypaniu straty z pierwszego meczu. Zwłaszcza gdy w wysokiej formie znów znalazł się David de Gea.
Chciałbym zająć się piłką
Wszystko zaczyna się zgrywać w całość, choć zewnętrzny chaos musi docierać do zespołu. Chaos, czyli wstrząsy wtórne po Superlidze: protesty kibiców w dniu meczu z Liverpoolem, które doprowadziły do jego przełożenia, a Old Trafford w sensie bezpieczeństwa straciło renomę twierdzy. Obrazki pokazywane w mediach na całym świecie były przedstawieniem bezczynności klubu zarządzanego przez rodzinę Glazerów. Trzeba jednak przyznać, że amerykańscy właściciele mogą nie dbać aż tak mocno o to, że wściekłość kibiców United na Wyspach – z wyłączeniem przykrych incydentów – nawet w poważnej prasie była generalnie opisywana z uzasadnieniem. Gdyby jednak kolejne drgania, zła prasa i przedstawianie realnych problemów zarządzających, dotarły na rynki najbardziej dla Glazerów wartościowe, dopiero wówczas odczuliby protesty.
Solskjaer jest w niezręcznej sytuacji. – Przepraszam, ale ja tu jestem trenerem i chciałbym się zająć piłką nożną – z takim przekazem próbował bezskutecznie przebić się na pierwszej konferencji prasowej po niedoszłym starciu z Liverpoolem. A gdy już jeden z dziennikarzy zapytał go o kwestie boiskowe, aż podskoczył.
Norweg nie mógł wykroczyć poza standardowe oświadczenie o zrozumieniu wściekłości kibiców, przecież odbiło się to także na nim. Musiał wyjść do grupki fanów, która bez problemów weszła do ośrodka treningowego. Wedle doniesień doskonale zorientowanych dziennikarzy z Manchesteru, Solskjaer musiał obserwować, jak piłkarze dążą do konfrontacji z Edem Woodwardem w reakcji na brak wcześniejszego komunikatu o działaniu klubu. Wreszcie to on kilkadziesiąt minut przed meczem z Burnley dowiedział się jako pierwszy, że władze United uknuły plan stworzenia nowych rozgrywek wraz z jedenastoma innymi klubami-założycielami, a później musiał mierzyć się z pytaniami prasy.
Te ciosy spadają na niego i na zespół, lecz nie na Glazerów – przynajmniej jeszcze nie. Ich reputacja nigdy na Wyspach nie była nawet dobra, zresztą swoboda z jaką Gary Neville i inni byli piłkarze atakowali kolejnymi argumentami obecne władze klubu świadczy, że nawet wewnątrz brakowało szacunku. To efekt wyłącznie nieobecności oraz ciszy – sterowania przedsiębiorstwem i jego klientami zza oceanu, poprzez kilku przedstawicieli, z których nieliczni dopuszczani są do najważniejszych decyzji. Brak wiary w rządy Glazerów wynika z tego, jak wolno postępują kluczowe procesy w United, choćby zatrudnianie dyrektorów konkretnych obszarów związanych z funkcjonowaniem pierwszej drużyny. Szesnaście lat zarządzania klubem w białych rękawiczkach, wyjmując z niego pieniądze i czerpiąc zyski bez tak potrzebnego wkładu, najbardziej wpłynęło na to, że w Manchesterze kolor błękitny w drugiej dekadzie XXI wieku zdominował czerwony.
Kontrast jest coraz bardziej bolesny. Manchester City będzie celebrował finał Ligi Mistrzów, może sięgnąć po potrójną koronę, a dla United pozostanie finał europejskich rozgrywek niższej kategorii. Owszem, w tabeli Premier League udało się znacząco zmniejszyć dystans do kolejnego zdobywcy tytułu – w 2020 roku wyniósł 33 punkty do Liverpoolu, w 2019 tylko o jeden mniej – także drużyna Solskjaera nie pozwoliła tej Pepa Guardioli strzelić sobie w lidze gola. To jednak wyjątki potwierdzające regułę, którą dobitnie opisywał w kolejnym emocjonalnym wystąpieniu Neville. Można mówić, że ma w tym swoje interesy, ale prawdziwe są także zarzuty o zaniedbaniu zarówno Old Trafford, jak i Carrington. Stadion United nie przeszedł poważnego remontu od dawna, okolica pozostawałaby kompletnie niezagospodarowana i bez inwestycji, gdyby nie właśnie Neville z kolegami i ich hotel postawiony obok legendarnej areny. Baza treningowa ostatnie odświeżenie przechodziła w 2013 roku. Szumnie określona mianem „najlepszego transferu Sir Aleksa” dziś w porównaniu do pięknych, nowoczesnych obiektów rywali wydaje się być właśnie reliktem minionej epoki.
– Wróćmy jednak na boisko, ja zajmuję się wyłącznie zespołem – znów prosi Solskjaer, choć w tym apelu jest też ukryty przekaz, jak dużo mniejsza jest jego rola w porównaniu do Aleksa Fergusona. Szkot zresztą też zabrał głos w kwestii Superligi – krytyczny wobec całej idei – ale można wyobrazić sobie, że inaczej zareagowałby na kwestie, z którymi musi mierzyć się kolejny z jego następców. Nie dlatego, że chwaliłby protestujących, bo za czasów Glazerów bardziej wspierał właścicieli, niż fanów wyrażających sprzeciw wobec sposobu, w jaki Amerykanie obciążyli klub ogromnym długiem i jego obsługą. Po prostu zająłby mocniejsze stanowisko.
(…)
CO STAŁO SIĘ W MONACHIUM? Bawarski rollercoaster
Ostatnie tygodnie były dla Bayernu bardzo intensywne, a wewnętrzna wojna kosztowała wszystkich wiele nerwów. Wydaje się jednak, że Bayern po raz kolejny przetrwa sztorm i wyjdzie z niego jeszcze mocniejszy. To scenariusz znany w Monachium od dekad.
MACIEJ IWANOW
Miniony miesiąc na Saebener Strasse był jak przejażdżka rozpędzoną kolejką górską bez hamulców. Konflikt pomiędzy trenerem a dyrektorem sportowym, który narastał i o mało co nie rozsadził klubu od środka, rozczarowujące odpadnięcie z Ligi Mistrzów, zakulisowa walka o wpływy. Gdy wydawało się, że kolejka wypadnie z toru, klub ogłosił transfer Juliana Nagelsmanna, momentalnie ratując się PR-owo i bezpiecznie wyhamowując.
Veni, vidi, vici
Hansi Flick był dla Bayernu nieoczekiwaną wygraną, królikiem wyciągniętym w najmniej spodziewanym momencie z kapelusza. Jego historia będzie po latach wspominana jako jedna z najbardziej sensacyjnych, a zarazem inspirujących w dziejach Bundesligi. Tak jakby w akcie desperacji działacze Bayernu wrzucili do maszyny ostatnią monetę, pociągnęli wajchą, po czym wyskoczyło sześć tytułów. A właściwie siedem, bo Flick doprowadził w minioną sobotę Bayern do kolejnego mistrzostwa.
Decyzję o chęci odejścia z Bayernu Flick ogłosił w pomeczowym wywiadzie dla telewizji Sky po spotkaniu w Wolfsburgu. Wywołał trzęsienie ziemi, a w klubowych gabinetach popłoch pomieszany z irytacją. Rummenigge nie ukrywał, że nie tak umawiał się z trenerem i ten miał jeszcze zaczekać. Flick jednak po raz kolejny i w zasadzie po raz ostatni postawił na swoim, informując o rezygnacji według własnego uznania. Po raz kolejny postawił wyżej dobro drużyny i uznał, że musi dowiedzieć się tego od niego, a nie z kolejnych dziennikarskich spekulacji. Odchodzi więc na własnych warunkach. Przybył, zobaczył, zwyciężył i odszedł. Przygodę w Bayernie kończy w glorii zwycięzcy, której nie zmąci nawet średnio udany drugi sezon. Nikt z kibiców nie ma mu za złe tej decyzji. Większość zresztą ją podziela, uznając, że faktycznie nie ma się co kopać z koniem. Decyzja Flicka to punkt kulminacyjny wewnętrznych nieporozumień toczących się od ponad roku. Konfliktu, jakiego Bayern jeszcze w zasadzie nie przeżył w swojej historii. Łaska kibiców na pstrym koniu jeździ, dlatego nie dziwi nikogo, że klub tak szybko zorganizował następcę. I to takiego, którego nazwisko w Monachium było oczekiwane od dawna i wzbudza ogromne emocje. Chleba i igrzysk! Bayern nie wymyśla na nowo koła. Schemat postępowania z niezadowolonym tłumem jest znany od czasów starożytnych.
Brazzo – wróg publiczny
Miroslav Klose w niedawnym wywiadzie stwierdził, że nie poznaje swojego Bayernu i tego jak się teraz w nim załatwia sprawy. Cała sprawa z Flickiem była wyjątkowo nieelegancka, a trener, który przywrócił Bayern na europejski szczyt, po prostu na to nie zasłużył. Na jego ostateczną decyzję wpłynęło wiele czynników – od konfliktu z Hasanem „Brazzo” Salihamidziciem, przez brak należytego szacunku, po atrakcyjną ofertę ze strony DFB.
Gdy tylko wyszedł na jaw spór Flicka z dyrektorem sportowym, opinia publiczna z nielicznymi wyjątkami momentalnie wzięła stronę szkoleniowca, a Bośniak stał się wrogiem publicznym numer jeden. Za Flickiem jasno opowiedział się też zespół, który docenił to, jak błyskawicznie potrafił go odmienić i przywrócić radość z gry. Oliwy do ognia dodał wspomniany Klose, który również od dawna ma na pieńku z Salihamidziciem. Od czasów, gdy będąc trenerem Bayernu U-17, nie stawiał na jego syna regularnie, sadzając go na ławce rezerwowych… Gdyby rozrysować na tablicy schemat wzajemnych konfliktów w klubie i kto pod kim kopał lub kopie dołki, wyszłaby z pewnością analiza godna Jacka Gmocha.
Żeby zrozumieć istotę konfliktu Flicka z Salihamidziciem, trzeba cofnąć się do obozu przygotowawczego w Doha w styczniu 2020 roku. Wtedy to trener po raz pierwszy dał do zrozumienia, że bezwzględnie potrzebuje wzmocnień. I to na łamach poczytnego „Sueddeutsche Zeitung”. Salihamidzić nie był zachwycony taką otwartością Flicka i stwierdził, że podobne dyskusje powinny odbywać się w biurze. Trener dawał jasno do zrozumienia, że jego wymarzonym piłkarzem jest Timo Werner, podczas gdy Brazzo obstawał przy Leroyu Sane. Po obozie zamiast wzmocnień, Flick dostał wypożyczonego z Realu Odriozolę, który był pierwszym z wielu późniejszych niewypałów. Letnie sukcesy Bayernu przysłoniły trochę konflikt, a w międzyczasie do Monachium trafił wspomniany Sane. Werner z kolei podpisał kontrakt z Chelsea. Gdy kończyło się okienko transferowe, Salihamidzić na szybko zorganizował nowych piłkarzy – do Bayernu trafili między innymi Douglas Costa, Bouna Sarra czy Marc Roca – wszyscy wybrani bezpośrednio przez Brazzo. Flick ze swojej listy dostał jedynie Thiago Dantasa. Piłkarza, który zadowoliłby obie strony (Callum Hudson-Odoi) po raz kolejny nie udało się sprowadzić. Nie trzeba było geniusza, by stwierdzić, że Bayern ma za krótką ławkę rezerwowych, a nowym piłkarzom brakuje niezbędnej jakości. Gdy rozpoczęły się nieudane negocjacje z Alabą, stosunki Flicka z Salihamidziciem były już napięte jak Rzymu z Kartaginą. Zaczęły pojawiać się też plotki o potencjalnym objęciu kadry Niemiec przez Flicka. W styczniu tego roku Salihamidzić już jasno ignorował Flicka w planowaniu kadry. Kulminacja konfliktu nastąpiła podczas wyjazdowego meczu z Eintrachtem, podczas którego trener w autokarze krzyknął wprost, „żeby Hasan wreszcie zamknął mordę!”. Po wygranym spotkaniu z Lipskiem Oliver Kahn celowo omijał temat przyszłości Flicka, aż ten w końcu nie wytrzymał i na jednej z konferencji prasowych stwierdził, że w poprzednim sezonie Bayern miał lepszą jakościowo drużynę niż obecnie, wrzucając kolejny kamyczek do ogródka dyrektora sportowego.
MISTRZ WŁOCH 2020-21. UCONTENTOWANY
Tak widocznie musiało być: temu, co zaczął panowanie Juventusu było pisane, że je zakończy. Po 10 latach, 11 miesiącach i 14 dniach Antonio Conte odzyskał dla Interu scudetto i zarazem po 8 latach, 11 miesiącach i 26 dniach zepchnął z tronu Starą Damę.
TOMASZ LIPIŃSKI
Estetyka jeśli istnieje w jego słowniku, to w części całkowicie biernej. Wie, o co chodzi, kiedy go pytają, ale z własnej woli nie używa, nie wypowiada, nie wymaga. Zresztą zaczepiany o nią: denerwuje się i irytuje. Odpowiada Massimiliano Allegrim – jego wielkim poprzedniku i prawdopodobnie przyszłym wielkim rywalu – że kto jej szuka, niech idzie do cyrku. Albo stworzonym na swój użytek zdaniem o chirurgu estetycznym, od którego można jej oczekiwać.
Rzecz gustu
On nie zamierzał Interu upiększać na siłę według powszechnych kanonów piłkarskiego piękna: posiadajmy piłkę, tkajmy akcje złożone z kilkunastu podań, budujmy możliwie jak najwięcej od tyłu, atakujmy i wykonujmy mnóstwo strzałów. Nie, nie i jeszcze raz nie. Wygrywajmy – to jest najważniejsze i tylko to. Nieważne jak. Zresztą estetyka to rzecz gustu. Gust podpowiadał Conte i zniecierpliwionym przeciągającym się do ponad dekady oczekiwaniom na jakiś sukces kibicom Interu, że całe piękno tkwi w zwycięstwie. Kiedy ono się pojawi, łatwiej dorobić teorię, stworzyć legendę, przymknąć oko na styl i jego wady. Bo zawsze lepiej być pierwszym i brzydkim niż drugim (przegranym) i pięknym.
Wobec tego gra Interu obiektywnie nie była ani porywająca, ani zachwycająca. Zwłaszcza kiedy już wjechał na autostradę do scudetto. Silnik pod maską mu rzęził, lakier stracił połysk i generalnie wyglądał coraz gorzej, ale cały czas przyspieszał. Pozostawił daleko w tyle Milan, do którego na półmetku tracił dwa punkty i powiększał przewagę nad innymi. W rundzie rewanżowej odniósł 11 kolejnych zwycięstw (w tym 6 różnicą jednego gola), następnie zwolnił do 2 remisów i znów docisnął gaz do 2 zwycięstw. Od 30 stycznia do momentu zapewnienia tytułu wywalczył 41 punktów na 45 możliwych, stracił w tych 15 meczach tylko 6 goli, a byłoby ich o połowę mniej, gdyby Samir Handanović był sobą. A w tym sezonie nie był i razem z Arturo Vidalem i Aleksandarem Kolarovem należał do największych rozczarowań. Trudniej wskazać tylko trzech, którzy najmocniej dmuchali w niebiesko-czarne skrzydła. O pierwsze miejsce biliby się Romelu Lukaku z Nicolo Barellą. Dalej Lautaro Martinez, który wprawdzie nie strzelał tyle co Belg, ale trafiał w ważnych momentach ważnych meczów. Milan Skriniar zasługiwałby na miejsce na podium za metamorfozę, której nie spodziewał się sam Conte gotowy przed sezonem wystawić Słowakowi walizki za bramy ośrodka treningowego.
Brakujące ogniwo
I to nazwisko otwierało kolejne drzwi, za którymi znajdowała się jeszcze jedna droga prowadząca do tytułu. Drzwi z wielkim napisem pandemia, a pod nim mniejszymi literami: kryzys, zero transferów. Właśnie dlatego Conte choć nie chciał – i niektórych zawodników z góry spisał na straty, bo nie widział w nich odpowiedniego materiału na szyty przez siebie garnitur – to musiał. Musiał zaakceptować fakt, że na nikogo lepszego nie może liczyć. Rodzina Suningów wdrożyła plan oszczędnościowy. Przed sezonem dołączyli tylko Achraf Hakimi, ale zaklepany już w kwietniu, i bardziej po starej, dobrej znajomości Vidal i Matteo Darmian, za to Kolarov był rynkową okazją. Zimą chińscy właściciele całkowicie zamknęli kurek z pieniędzmi na transfery. To uratowało Ivana Perisicia i zwłaszcza dało drugie życie Christianowi Eriksenowi.
Przez wiele miesięcy Conte marginalizował jego rolę w zespole, dawał do zrozumienia, że kompletnie nie pasuje mu do koncepcji, że został przeniesiony z innej bajki i był w Interze ciałem obcym. Nawet dyrektor Giuseppe Marotta zdążył się publicznie wypowiedzieć w podobnym tonie i dać do zrozumienia, że odejście Duńczyka to kwestia czasu i ceny.
Późną jesienią trener zrobił wiele, żeby go upokorzyć, między innymi wprowadzając na końcówki spotkań lub w doliczonym czasie jako ostatniego w kolejności. Chciał go zniechęcić i ostatecznie zmusić do kapitulacji. Wywołało to spore kontrowersje. Z Danii szły pomruki dużego niezadowolenia. Nawet wśród kibiców Interu powstał rozłam na zwolenników piłkarza i sojuszników trenera. Przez cały styczeń nie przyszła satysfakcjonująca oferta i Eriksen został. Zarówno on jak i Conte zrozumieli, że będą na siebie skazani i lepiej dla wszystkich, żeby znaleźli wyjście z patowej sytuacji. Został wrzucony między Barellę i Marcelo Brozovicia.
Co na pierwszy rzut oka wyglądało niepoważnie, ponieważ tak ustawiony Eriksen nie grał ani w Tottenhamie, ani w reprezentacji, zaczęło funkcjonować. Pojawiły się asysty i cenne gole. De facto okazał się nie tylko tym brakującym ogniwem w środkowej linii, ale też nadzieją na piękniejsze jutro. Tak mało widocznych w dzisiejszym Interze wrażeń estetycznych on jest w stanie dostarczyć. Kiedy już został wkomponowany do drużyny, kiedy poczuł się jej integralną częścią i zdobył zaufanie szkoleniowca, może przenieść Inter w inny wymiar. Być może w następnym sezonie.
(…)
PEŁNE TEKSTY ZNAJDUJĄ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”
SPIS TREŚCI:
4. TEMAT TYGODNIA: JEST MISTRZOSTWO, BĘDĄ ZMIANY W BAYERNIE
6. HISTORIA WIELKICH KONFLIKTÓW W MONACHIUM
10. 90 MINUT Z CZESŁAWEM MICHNIEWICZEM
13. PRETEKSTY RYSZARDA NIEMCA
14. PODSUMOWANIE KWIETNIA W PKO BANK POLSKI EKSTRAKLASIE
15. ROMAN KOŁTOŃ W „PN”
16. JAK ZARZĄDZA SIĘ MECZEM W EKSTRAKLASIE?
18. DOGRYWKA Z FRANEM TUDOREM
20. WYCZYNY PAPSZUNA, CZYLI RAKÓW CZĘSTOCHOWA Z PUCHAREM POLSKI
21. CO SŁYCHAĆ W GARBARNI KRAKÓW?
22. GWIAZDA OD A DO Z: DUSAN VLAHOVIĆ
24. CZY MANCHESTER UNITED DOJEDZIE DO GDAŃSKA NA REZERWIE?
26. TWO ANGRY MEN, CZYLI FILIP KAPICA I MATEUSZ ŚWIĘCICKI
28. WŁOSZCZYZNA TOMASZA LIPIŃSKIEGO
30. DO KOGO NALEŻĄ KLUBY LA LIGA?
32. PODSUMOWANIE KWIETNIA W EUROPIE
33. BARCA – ATLETICO, MECZ NA HISZPAŃSKIM SZCZYCIE
34. LIGA MISTRZÓW
35. LIGA EUROPY
43. MATEUSZ RADECKI CELUJE W AWANS Z RADOMIAKIEM
44. TOP 10: PIERWSZOLIGOWCY Z PAPIERAMI NA EKSTRAKLASĘ
48. WP W „PN”: JACEK MAGIERA O ŚLĄSKU WROCŁAW
50. PIŁKA W TV
51. NA ZDROWY ROZUM LESZKA ORŁOWSKIEGO
52. DRUŻYNA NA ŻYCZENIE: HOLANDIA 1988