– Kartka była zasłużona, bo zachowałem się po chamsku. Ale zachowałem się tak wobec idioty – powiedział Jose Mourinho o trenerze ze sztabu szkoleniowego Southampton po przegranym meczu z Tottenhamem. Opinia o rywalu trafna lub nie, ale nawet Portugalczyk pośrednio przyznaje, że na ławkach trenerskich nie tylko menedżerowie są silnymi osobowościami.
W Premier League jest pod tym względem prawdziwe zatrzęsienie, jeśli chodzi o byłych piłkarzy, którzy są asystentami menedżerów. W Arsenalu były współpracownik Pepa Guardioli, Mikel Arteta, prowadzi sztab, w którym wspiera go Freddie Ljungberg. W Manchesterze United Michael Carrick razem z Ole Gunnarem Solskjaerem zamartwiają się formą drużyny. Carlo Ancelotti wchodząc do Evertonu musiał zaakceptować, że pomagać mu będzie Duncan Ferguson. W Aston Villi prowadzonej przez Deana Smitha coraz większa odpowiedzialność ciąży na Johnie Terrym, który z Chelsea wygrał wszystko. Wreszcie w The Blues obok jednej legendy siedzi nieco wcześniejsza – asystentem Franka Lamparda jest przecież Jody Morris.
Nie przytakiwać szefowi
Futbol w XXI wieku przyspieszył w wielu względach. Wraz z dopływem jeszcze większych pieniędzy, naturalne jest szukanie przewag nad rywalami. I nagle okazało się, że skutecznym rozwiązaniem jest niekoniecznie pompowanie środków w samych piłkarzy, ale wydanie pieniędzy na ludzi, którzy się nimi opiekują. Wyrastają jak grzyby po deszczu eksperci w kolejnych dziedzinach, których związek z futbolem wydaje się być bardzo odległy. W Liverpoolu Juergen Klopp ma wsparcie 23 osób w sztabie szkoleniowym, choć nie wlicza się na przykład osób pracujących w departamencie analiz i badań, gdzie zatrudnieni są fizycy i matematycy, eksperci od psychologii, czy po prostu ludzie zajmujący się ułatwianiem życia piłkarzom.
To zresztą w Liverpoolu bardzo duże znaczenie w sztabie Kloppa przypisywano Żeljko Buvacowi, który rok temu odszedł z Anfield, co miało zaszkodzić organizacji taktycznej i intensywności w grze zespołu. Nic takiego się nie stało. Poprzedni rok był dla tego klubu rekordowy, a brak jednego człowieka uzupełniono rozwinięciem roli Pepijna Lijndersa – i teraz to on staje się drugą po Kloppie gwiazdą. Jako trener młodzieży Holender pracował w PSV Eindhoven i FC Porto, do Liverpoolu trafił wcześniej od Niemca i ustabilizował tam sobie pozycję świetnego wychowawcy oraz nauczyciela m.in. Trenta Alexandra-Arnolda. Obecnie odpowiada za organizację treningów i przygotowanie środków szkoleniowych, by przełożyć na boisko wszystkie wnioski z codziennych analiz oraz rozmów pomiędzy kluczowymi postaciami sztabu. Jak sam przyznaje, są to bardziej głośne dyskusje, niż potakiwanie szefowi.
– Chodzi o ciągłe przekazywanie sobie informacji i współpracę. Z dobrym liderem jest zawsze łatwiej, ale to sport drużynowy. Wspieramy Juergena jak tylko możemy. Musimy wykorzystywać własne atuty, by wspólnie osiągnąć wielkie rzeczy – mówił Lijnders w wywiadzie dla „The Athletic”. – W klubie panuje kultura przygotowania i perfekcji, ale z dużą dozą swobody. Praca menedżera jest bardzo kompleksowa, zwłaszcza w tak dużym klubie. Potrzebujesz wielu osób wokół siebie, by skupić się na konkretnych aspektach.
Wyrywając asystenta
– Ależ byłem wkurzony – mówił jeszcze po kilku dniach szkoleniowiec Lille, Christophe Galtier, któremu przed ważnym meczem z PSG nowy menedżer Tottenhamu zabrał… dwóch członków sztabu. – Każdy ma swój sposób działania. Nie wiem, czy to było wbicie mi noża w plecy, ale zachowali się z klasą – szydził on po decyzji Jose Mourinho. Portugalczyk przejmując zespół zaprosił do współpracy w roli asystenta 30-letniego Joao Sacramento, którego poznał jeszcze w czasach jego studiów, kiedy wysłał mu opracowanie dotyczące filozofii Mourinho.
Reputacja Sacramento po transferze w trakcie sezonu bardzo szybko została wywindowana, zwłaszcza dzięki powtarzanym historiom z okresu jego studiów w Walii. Już w wieku 23 lat prowadził zajęcia dla młodszych uczniów, zamiast korzystać z uroków pięknego centrum Cardiff, wolał do późnych godzin spędzać czas na boisku treningowym z zespołami młodzieżowymi. Tam stał się analitykiem, przygotowywał pierwsze raporty i zdecydował się napisać do Mourinho. Od tego czasu pracował z Claudio Ranierim i Leonardo Jardimem w Monaco, przed Galtierem, w Lille trafił na Marcelo Bielsę. Choć na meczach kamery wciąż są skupione na Mourinho, to wreszcie doceniana jest również zakulisowa praca innych osób ze sztabu.
W tym względzie świetnym przykładem jest również Duncan Ferguson, który przejął Everton na krótki okres między zwolnieniem Marco Silvy i zatrudnieniem Ancelottiego. Były napastnik wreszcie zyskał takie uznanie, jakby wcześniej wcale nie działał w kolejnych sztabach. Tymczasem stojąc przy linii bocznej w debiutanckim w roli tymczasowego szkoleniowca meczu z Chelsea (3:1), z juniorską frotką na jednym nadgarstku i niedziałającym zegarkiem nieżyjącej legendy klubu, Howarda Kendalla na drugim, przywrócił kibicom nadzieję na normalność. – Myślę, że chcieli zobaczyć menedżera z pasją, z mową ciała. Jesteśmy rodzinnym klubem i chcemy dla Evertonu jak najlepiej. Fani pragnęli więcej takiej tożsamości, taki jest wzór klubu: ciężka praca, duma, pasja, wykrwawianie się dla zespołu – mówił po zwycięstwie Ferguson.
Szalał przy linii bocznej również na Old Trafford, gdzie Everton zremisował z Manchesterem United. Zrzucał marynarkę i w samej koszuli skakał oraz krzyczał do swoich piłkarzy. Przed końcem meczu zdjął Moise Keana, którego wpuścił na boisko w drugiej połowie. Po długo trwającej miałkości drużyny oraz klubu on wreszcie pokazywał charakter. Zresztą to nie zakończyło się wraz z przyjściem Ancelottiego, choć zestawienie zwykle opanowanego Włocha z żywiołowo reagującym Szkotem wydaje się niezbyt trafione. To jednak ten drugi po przegranych derbach Liverpoolu na Anfield w Pucharze Anglii poprowadził prawie półgodzinną odprawę w szatni gości, krzykiem wskazując winnych tej wstydliwej porażki z mocno rezerwowym składem rywali.
Relacja jest wszystkim
O Carricku w najlepszych latach kariery piłkarskiej mówiono, że w przyszłości czeka go kariera szkoleniowa. Lecz, podobnie jak w przypadku innych zawodników z angielskiej „Złotej Generacji”, która taką się jednak nie stała, wątpliwością pozostawała sama chęć zaangażowania się piłkarzy w pracę o wiele bardziej wymagającą. Oni, milionerzy ustawieni na całe życie, mogli dorabiać w rolach ekspertów. Tymczasem teraz poznają futbol od zupełnie innej strony.
Pierwszym przykładem jest właśnie Carrick, który wspiera Solskjaera w Manchesterze United. Zresztą nie tylko w klubie pomaga, bo prowadzi również fundację organizującą treningi dla dzieci z trudnych środowisk. Na Old Trafford uczył się już przy Mourinho. – Odkrywam, z czym trenerzy muszą sobie radzić za kulisami. To dla mnie wielka szansa i czuję się wyjątkowo, że ją otrzymałem – mówił jeszcze dwa lata temu. Ale to u Solskjaera dostał więcej zadań. Odpowiadał m.in. za młodszych zawodników, ale także za Marcusa Rashforda i Paula Pogbę. – To fantastyczny piłkarz – opowiadał o Francuzie. – Dla mnie, jako trenera, wyzwaniem jest wyciągnięcie z nich tego, co najlepsze. Z Paulem i Marcusem czasem tworzy się taka relacja, której nie da się wyszkolić. Oni po prostu sami muszą ją poczuć. Ole bardzo dużo słucha członków sztabu, ufa im, przydziela zadania. Powierzył mi ogromną odpowiedzialność. Nie mam pewności, że gdzie indziej w lidze istnieje taka relacja trenera z asystentem. Ale to on podejmuje decyzje i jest przy tym taki, jaki był grając, czyli spokojny i kalkulujący.
Zupełnie innym przypadkiem jest Kolo Toure, o którym pewnie nikt nie powiedziałby, że mógłby przydać się w sztabie szkoleniowym. Do pracy w Leicester City sprowadził go z Celtiku Glasgow Brendan Rodgers. Oczywiście, były obrońca odpowiada za defensorów i można być pod wrażeniem postępów, jakie poczynił 23-letni Caglar Soeyuncu oraz na jak wysoki poziom wrócił 32-letni Jonny Evans. A Toure – kojarzony z boiska z nieporadnych, często niewykonywanych w tempo ataków na przeciwnika i chaotycznego ustawiania się – potrafi im wskazywać detale dotyczące zajmowanej pozycji, odpowiedniego skierowania się pod atakującego rywala i wykonywania najtrudniejszych interwencji.
Podobną rolę w sztabie Aston Villi spełnia kolejny były obrońca, John Terry. – Staje się coraz lepszym trenerem. Długo go pompowałem, że w przyszłości zostanie topowym szkoleniowcem. Na razie bardzo chętnie się uczy, ma ogromny wkład w nasze wyniki, a także w to, co dzieje się na boiskach treningowych – komplementował swojego współpracownika menedżer Dean Smith. Ale jak w innych przypadkach kluczowe jest budowanie relacji wewnątrz sztabu. – Mamy dobrą, otwartą relację, może przyjść do mnie w każdej chwili. Widzę, że cieszy się z pracy i bardzo dużo uczy. Jego podejście jest skierowane na rozwój, który lubię dostrzegać u ludzi. Ciągle zadaje pytania, z czego wynikają konkretne decyzje – mówi trener beniaminka Premier League.
Czy to na pewno o Terrym? O obrońcy, którego reputacja tylko w kręgach kibiców Chelsea była dobra, bo za rasistowskie odzywki w kierunku Antona Ferdinanda w meczu z QPR odebrano mu opaskę kapitana reprezentacji. Ale to właśnie on podpisał przedłużenie kontraktu z Villą do 2021 roku i to o nim się mówi, że mógłby wejść w buty Smitha, jeśli będzie tego wymagała sytuacja. Zresztą Terry nie jest jedynym „złym chłopcem”, który stał się trenerem. – Będę szczery: robiłem w trakcie kariery takie rzeczy, które mnie zabijały. Ale jedną rzecz wiem – znam się na futbolu. Jestem dobrym kolegą. Rozumiem grę i kiedyś będę dobrym trenerem – tak mniej więcej mówił Jody Morris… siedem lat temu w wywiadzie z „The Independent”. Wówczas były pomocnik Chelsea jeszcze się łudził, że wróci na boiska w niższych ligach, ale teraz można go oglądać u boku Lamparda. Obecny menedżer Chelsea dostrzegł, jak Morris pracuje z młodzieżą jeszcze w akademii tego klubu, potem zaprosił go do współpracy w Derby i z nim wrócił na Stamford Bridge.
Nie tylko Anglia buduje znaczenie asystentów. Latem Bayern Monachium dokonał kluczowego transferu, lecz wcale nie chodzi o sprowadzenie do mistrza Niemiec Coutinho. W stolicy Bawarii uznano, że Niko Kovacowi potrzebne jest wsparcie, stąd wstawienie do sztabu Hansiego Flicka, który późną jesienią przejął dowodzenie. W nim Karl-Heinz Rummenigge dostrzegł osobę, która po coraz bardziej nijakich występach przywróci Bayernowi tożsamość z czasów Juppa Heynckesa i Pepa Guardioli. A przecież, będący wcześniej asystentem selekcjonera reprezentacji Niemiec, Flick w wieku 54 lat po raz pierwszy samodzielnie poprowadził zespół w Bundeslidze. – Czasem najważniejszy nie jest sam wynik, ale jakość gry. Po zespole musi być widać rękę trenera i znów jest tak w naszym przypadku – tłumaczył Rummenigge, który zagwarantował Flickowi pracę do końca sezonu. W teorii po to, by Bayern kupił sobie czas w przeszukiwaniu rynku, ale jeśli ambitne plany tymczasowego szkoleniowca się spełnią, to nie będzie musiał wracać do roli asystenta. Zresztą w kilku odważnych oświadczeniach Flick już zdążył stwierdzić, że nie wyobraża sobie takiego scenariusza.
Nie ma przypadku również w tym, że w Leeds United Marcelo Bielsa najpierw poprosił o zatrudnienie wskazanych przez siebie osób, a gdy jego wniosek został odrzucony, to Argentyńczyk zdecydował się sam opłacać swoich asystentów. Dobry trener w sztabie nie wykona pięknej parady, nie strzeli gola w ostatniej minucie, ale codzienną pracą, radą, wsparciem oraz rozmową po prostu pomaga w rozwoju drużyny.
MICHAŁ ZACHODNY
Dziennikarz Łączy Nas Piłka
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 2/2020)