Przejdź do treści
Katar w zimie (6): I jak nie myśleć o 1998 roku

Ligi w Europie Świat

Katar w zimie (6): I jak nie myśleć o 1998 roku

Kiedy widzisz żółtą koszulkę, niebieskie spodenki i białe getry, to wiesz, że to najbardziej
mundialowa drużyna wszech czasów gra swój mecz i siłą rzeczy trzymasz za nią kciuki. Nawet jeśli
jej siłą jest rygiel niepozwalający w dwóch meczach oddać rywalom ani jednego celnego strzału na
bramkę wynudzonego Alissona.



Według ankiety agencji Reuters przeprowadzonej wśród 135 analityków piłkarskich z całego świata
faworytem do złota jest Brazylia. Blisko połowa ankietowanych, konkretnie 48 procent, wskazało
Canarinhos jako zdobywców Pucharu Świata. Co więcej, w sieci zaczęła hulać informacja, jakoby
statystycy spod szyldu Gracenote wyliczyli, że najwięcej jest szans na finał Francja – Brazylia, czyli
powtórkę z 1998 roku.

Nie wiem na czym te wyliczenia polegają i szczerze mówiąc nie chcę wiedzieć, bo z założenia, w futbolu
podobne rachuby są głupie. Niemniej Brazylię faktycznie należy traktować jako faworyta, choćby w
oparciu o indywidualności, zbilansowany skład, głębie kadry, wysoką formę wielu doświadczonych
zawodników, jak choćby 38-letniego kapitana Thiago Silvę czy niezrównanego Casemiro. Drużyna jest
dobrze zorganizowana w tyłach, ma kim postraszyć z przodu, a jednak bez Neymara wydaje się ciut za
bardzo obliczalna. Tymczasem Neymara jeszcze nie będzie na pewno w jednym meczu, co dalej – nie
wiadomo. Na razie odpoczywa, rehabilituje się, leczy skutki urazu stawu skokowego, jakiego nabawił się
w pierwszym meczu na mundialu. Dlatego przeciw Szwajcarom mieliśmy poznać osławioną głębię
składu Canarinhos. Na placu pojawił się w zastępstwie Neymara Fred, od początku znów zagrał Paqueta.
No i jak szybko się pojawili, tak szybko boisko opuścili. Nie ten format. Nie są to chyba kreatywni
pomocnicy na miarę przyszłego mistrza świata.

Jest w przypadku Brazylii coś takiego, że nawet bezstronny kibic zaczyna im kibicować. Ja tak mam od
zawsze. Pokolenia Pelego, Gersona, Rivelino nie mogę pamiętać. Nie było mnie na świecie. Ponoć jednak
pierwsza miłość nie rdzewieje, a jako dzieciak zakochałem się w Brazylii Zico, Edera, Socratesa, Cerezo i
Falcao. Każdy z nich wstawiony do dzisiejszej reprezentacji Brazylii byłby – moim zdaniem – jej
wzmocnieniem. Paqueta i Fred przy nich nawet nie stali. Akcje i bramki, takie choćby jaką w
poniedziałek zdobył Casemiro (i po której świat oszalał z zachwytu, bo akcja faktycznie zjawiskowa, ale
bądźmy uczciwi – chyba przy strzale pomogła nieco ocierka o Szwajcara) były dla starych mistrzów
chlebem powszednim. Już w pełni świadomie widziałem i oceniałem Canarinhos wznoszących Puchar
Świata w 1994 i 2002 roku, widziałem gwiazdy Romario, Bebeto, Ronaldo, Ronaldinho, Rivaldo, ale nie
robili już takiego wrażenia jak nieznani przybysze z innego świata, których poznałem wcześniej.

Dziś tej magii nie czuję. Pewnie dlatego, że brazylijscy magicy właściwie w komplecie grają w Europie,
że przewijają się przez transmisje Ligi Mistrzów, są tak dobrze znani, że zwyczajni. Brazylia przez
dekady się zmieniała. Dziś nawet żółty kolor ich koszulek wydaje mi się inny, mniej głęboki, jakiś
bardziej jaskrawy, zabawowy, może nawet bardziej prawdziwie kanarkowy, ale dla mnie jakiś gorszy. A
może to tylko złudzenie, albo marudzenie piłkarskiego boomera? W każdym razie i mimo wszystko,
kiedy widzisz na boisku ten zestaw barw – żółtą koszulkę, niebieskie spodenki i białe getry, to wiesz, że
to najbardziej mundialowa drużyna wszech czasów gra swój mecz i siłą rzeczy trzymasz za nią kciuki.
Nawet jeśli jej siłą jest gra destrukcyjna. A przeciw Helwetom była, i to w sytuacji, kiedy z drużyny
wypadł kontuzjowany prawy obrońca Danilo. Eder Militao to jednak zmiennik wysokiej klasy, nawet jeśli
najlepszy jest na środku obrony. Jak podają specjaliści Opty, Brazylia w dwóch pierwszych meczach nie
pozwoliła oddać rywalom ani jednego celnego strzału na bramkę wynudzonego Alissona, a dotąd
jedynym, licząc od 1966 roku, zespołem z takim ryglem w dwóch pierwszych meczach grupowych była
Francja – w 1998 roku…

– Drużyna jest budowana od czterech lat i dziś widzieliśmy efekt tej pracy – mówił selekcjoner Tite. –
Paqueta zszedł, był w dobrej formie, tego jednak wymagała taktyka. Szwajcaria to inna drużyna niż Serbia. Ma świetną obronę, gra niżej, zdaje się zachęcać przeciwnika: „Popełnij błąd, a my go wykorzystamy”. Neymar sam potrafi przesądzić o losach meczu i czasami zastanawiamy się tylko, jak on to zrobił. Tęsknimy za nim.

 

Neymara więc brakuje tej drużynie. Nie tylko jej. Na trybunach wczoraj pojawił się jego sobowtór i był
tak przekonujący w swoim wizerunku, że nabrali się nawet operatorzy telewizji Fox Sports śledzący
każdy jego krok. Prawdziwy Neymar oglądał mecz w hotelu. Na stadion nie przyjechał, dokuczała mu
kostka, ale również podwyższona temperatura. Znów przypomniał się rok 1998 i problemy Ronaldo w
dniu finału. Ale to już zdecydowanie za daleko idące analogie.

 

 

W każdym razie Ronaldo na trybunach w poniedziałek był i tu o telewizyjnej pomyłce mowy być nie
mogło. Neymar zaś odpocznie i wróci zapewne na mecz 1/8. Z kim? Wiele wskazuje na to, że Canarinhos
wygrają swoją grupę i później wpadną na kogoś z tercetu: Urugwaj, Ghana, Korea. To nie jest zestaw,
który miałby zatrzymać ekipę Tite.

 

 

Brazylia to mundialowy rekordzista wszech czasów pod względem udziału w finałach MŚ (wszystkie 22),
meczów, zwycięstw, etc. Właśnie została świeżo upieczonym rekordzistą pod względem kolejnych
meczów grupowych, w których nie znalazła pogromcy. Po pokonaniu Szwajcarii jest już ich 17. Ostatnią
poniosła z Norwegią, oczywiście w 1998 roku…

 

Zbigniew Mucha

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024