Dobrze zaczął i źle skończył
– To smutna karta w historii calcio – zdanie, które niedawno poszło w eter było mocne i intrygujące zarazem. O co chodzi? Poza stylem porażki Juventusu w Lyonie nic przecież takiego strasznego we włoskim futbolu ostatnio się nie wydarzyło. A zatem: co, kto i dlaczego?
Kariera Montolivo nie zakończyła się tak jak powinna.
Zniknął. Po prostu z dnia na dzień zapadł się pod ziemię, jakby splot jakichś tajemniczych okoliczności wyrzucił go z Serie A i wpakował do programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Na początku nikt go nie szukał ani za nim nie tęsknił. Bo był trochę jak rzeczony na wstępie nieszczęsny Juventus: co z tego, że być może należał mu się jeden lub drugi rzut karny, które w Serie A jak ocenił Maurizio Sarri zostałyby podyktowane, skoro nikomu po tak marnej sztuce nie chciało się brać w obronę jej wykonawców.
Wróg z boiska
On również za grę zbierał głównie cięgi, dawne zasługi poszły w niepamięć, wylewali na niego żale kibice na trybunach San Siro, zalewali szambem hejterzy w internecie. Dobrze się więc stało, że zniknął. Ale z czasem zaczęło go brakować. Z czasem dopytywano się i nawet upominano się o niego. Z czasem okazało się, że nie był taki zły i w ogóle by się przydał. Tym bardziej że ci, którzy zajęli jego miejsce wcale nie byli lepsi. Przeciwnie.
W końcu odnalazł się, ale w innym miejscu i innej roli. Ujawnił się, żeby powiedzieć, że już nie wróci. W listopadzie 2019 roku ogłosił rozbrat z futbolem. Wtedy też udzielił ostatniego wywiadu. Nie było w nim nic skandalicznego: ani prania brudów, ani odwetu, żadnej krwawej jatki. Natomiast parę dni temu odezwał się jego agent. To on pytany przez dziennikarza, czy coś się zmieniło i 35-latek jeszcze pojawi się w korkach na murawie, odpowiedział, że zapadła definitywna decyzja. I że to jest właśnie smutna strona w historii calcio, zarówno dla tego, kto ją napisał i kto się na niej znalazł, jak i dla tych, którzy udawali, że nie widzą i nie wiedzą o co chodzi.
A chodzi o Riccardo Montolivo, który ostatni mecz rozegrał 13 maja 2018 roku. Atalanta podejmowała Milan. Z dzisiejszej perspektywy można by rzec, że było to symboliczne wydarzenie. Bądź co bądź to jego Atalanta, w której się wychował i z której poszedł w wielki świat grała z jego Milanem, w którym z funkcji kapitana został zdegradowany do najgorszego szeregowca i w którym ten wielki świat trzasnął mu drzwiami przed nosem. Wszedł po przerwie w miejsce Lucasa Biglii, zszedł w 75 minucie z czerwoną kartką, dając jeszcze jeden argument wszystkim swoim krytykom. Pierwszym i najbardziej zatwardziałym, zwyczajnie nieugiętym był Gennaro Gattuso, wtedy trener Milanu, wcześniej starszy kolega z reprezentacji Włoch, dobry znajomy z boiska.
Od nowego sezonu odstawił go najpierw od składu, później od drużyny. Gwoli ścisłości proces osłabiania jego pozycji, za zdecydowanym przyzwoleniem kibiców, zaczął się rok wcześniej. Po głośnym medialnie transferze Leonardo Bonucciego z Juventusu, władze klubu oznajmiły pomocnikowi, że musi przekazać mu opaskę kapitana. Montolivo nieśmiało protestował, nawet nie dlatego, że przywiązał się do funkcji, mógł się jej zrzec bez słowa sprzeciwu, ale na przykład dla takiego Giacomo Bonaventury, który z czerwono-czarnymi barwami był związany dłuższy czas. Natomiast dopieszczanie na siłę kogoś zupełnie nowego nie robiło dobrej atmosfery w drużynie. Zostało jednak tak, jak postanowiono na górze.
Gorszy od juniorów
Przestał być kapitanem, przestał być zawodnikiem podstawowego składu, aż wreszcie – nawet rezerwowym. Gattuso nie powoływał go do kadry, nie zabierał na mecze wyjazdowe. Na treningach z trudem go zauważał. Wyglądało to tak: – Wychodziliśmy na trening, parę minut graliśmy w dziadka – opowiadał w ostatnim wywiadzie dla „Corriere della Sera”. – Następnie większość drużyny szła do normalnych zajęć, natomiast ja, Alen Halilović i dwóch, trzech juniorów przechodziliśmy na bok i ćwiczyliśmy w swoim gronie.
I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, bez perspektywy na lepsze. W środku pola Gattuso widział: Tiemoue Bakayoko, Francka Kessiego, Lucasa Biglię, od biedy także Hakana Calhanoglu, Montolivo był co najwyżej piątym albo równie dobrze dziesiątym wyborem. Któregoś razu padł pomór na pomocników, kartki i kontuzje zrobiły dziurę w środku pola. Wydawało się, że w takiej sytuacji trener się złamie i sięgnie po doświadczonego pomocnika. Nic z tego. Wolał zmienić pozycję prawemu obrońcy Davide Calabrii niż zmienić zdanie. Doszło do tego, że ostatnie powołanie Montolivo, co miało miejsce w kwietniu ubiegłego roku, wytłumaczył kontuzjami dwóch juniorów z Primavery. Oni nawet stali wyżej w hierarchii.
Rozmawiał z trenerem kilka razy. Zawsze słyszał, że odstaje od reszty, że słabe wyniki testów nie kłamią. Ale jak miał nie odstawać, skoro nie pojechał na letni obóz, trenował zupełnie inaczej, zresztą trudno to było nazwać poważnym trenowaniem. Jedno tylko budziło wątpliwości: dlaczego mimo takiego traktowania i nastawienia trenera nie zdecydował się odejść? Sam poszkodowany nie potrafił udzielić przekonującej odpowiedzi. Można tylko snuć przypuszczenia.
Niewykluczone, że był na tyle zniechęcony i wypalony, że nie czuł się na siłach podejmować nowego wyzwania i postanowił przeczekać do końca kontraktu. Kibice w związku z tym podzielili się na dwa obozy. W większym, w którym czas ugasił złe emocje i znacznie przerzedził jego szeregi, mówili, że za takie pieniądze – rozchodziło się o 3,5 miliona rocznie – każdy zgodziłby się odbijać kartę w Milanello i podawać piłki pierwszej drużynie. I w kontekście takich zarobków o mobbingu mowy być nie mogło. W mniejszym, a teraz co najmniej równym wielkością pierwszemu, twierdzili, że na takie traktowanie nie zasłużył, że został kozłem ofiarnym.
Na Narodowym
Że nie był specjalnie lubianym piłkarzem, już padło i tak po prostu było. Nawet nie wiadomo dlaczego. Elegancki, kulturalny, mający coś do powiedzenia, typ intelektualisty, zdecydowanie odbiegający od szarej masy. Bez wyższego wykształcenia był czarną owcą w rodzinie, ale kiedy w wieku 18 lat trafił do pierwszej drużyny Atalanty Bergamo, musiał przerwać edukację. Starszy brat Luca jest adwokatem, żona Cristina de Pin – aktorką, ojciec Marcello – neuroanestezjologiem, matka Antje – Niemką. Dlatego Niemcy uznawał za drugą ojczyznę. Na butach zawsze miał dwie flagi, w ten sam sposób przyozdobione były jego ochraniacze. Biegle porozumiewa się po niemiecku.
Być może zbytnio zadzierał nosa, stąd ta niechęć do niego. Być może bywał zbyt dumny i wyniosły, przynajmniej takie sprawiał wrażenie, albo z natury chłodny nie umiał zabiegać o względy mas. Zresztą często nie wiadomo, na co ludzie zareagują alergicznie. W Fiorentinie też przeżył trudny okres.
Kiedy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem ogłosił, że nie zamierza przedłużać kontraktu i odejdzie do Milanu, natychmiast znalazł się na cenzurowanym u władz klubu i u kibiców. Z dnia na dzień zapomnieli o tym, co zrobił dobrego przez długich siedem lat. Z nim Fiorentina trafiła i przez kilka sezonów utrzymywała się w krajowej czołówce i występowała w Lidze Mistrzów. On dopracował się funkcji kapitana zespołu, którą sprawował przez dwa lata i której pozbawiono go po ogłoszeniu decyzji o rozstaniu. Każdy mecz na własnym stadionie był dla niego gorszy od najtrudniejszego wyjazdowego. Przy wyczytywaniu składów jego nazwisku towarzyszyły głośne gwizdy. W czasie meczów, cokolwiek by nie zrobił, słyszał wyzwiska i czuł wrogie nastawienie kibiców. Ale grał, walczył, angażował w każdy mecz, bo jeszcze wtedy wydawało się, że każdy trener, który posadziłby go na ławce rezerwowych, byłby samobójcą.
Że nie był wielkim piłkarzem, to również prawda. Długo walczył z opinią, że jest pomocnikiem od wszystkiego i od niczego, że na każdej pozycji zagra przyzwoicie, ale nigdzie bardzo dobrze. Twierdził, że nie czuje się ofensywnym pomocnikiem, kimś w rodzaju spadkobiercy Giancarlo Antognoniego czy Roberto Baggio, by przywołać dwóch wielkich piłkarzy w historii Fiorentiny, ale środkowym pomocnikiem, który umie tak samo dobrze bronić jak atakować, który porusza się w centrum wydarzeń między liniami. W takiej roli chcieli go obsadzić w Milanie, gdzie przyszedł zastąpić mistrza – Andreę Pirlo. W tym sensie nie spełnił oczekiwań.
W reprezentacji Włoch z reguły miał szczęście grać u jego boku, a 66 występów u czterech selekcjonerów: Marcello Lippiego, Roberto Donadoniego, Cesare Prandellego i Gian Piero Ventury nie wzięło się z niczego.
Zawsze uchodził za duży talent, przeszedł przez wszystkie reprezentacyjne szczeble, od U-15 począwszy. Pojechał na igrzyska olimpijskie do Pekinu, na mistrzostwach świata w RPA zastąpił w trzech meczach kontuzjowanego Pirlo. Szału nie było, bo być nie mogło, skoro Italia po fazie grupowej pakowała walizki. Co innego na Euro 2012.
Jedno być może z najpiękniejszych, a już na pewno najważniejszych podań wykonał w pamiętnym półfinale z Niemcami. Posłał piłkę na trzydzieści metrów, między stoperów wprost pod nogi Mario Balotellego, który w okamgnieniu znalazł się w sytuacji sam na sam z Manuelem Neuerem i pokonał go strzałem o prędkości 122,5 kilometra na godzinę. Następnie zaprezentował światu umięśnione popiersie. To zdjęcie obiegło cały świat. Balotelli zakończył popisowo to, co wyreżyserował mu Montolivo, rozgrywający drugi mecz w podstawowym składzie na turnieju.
Gdyby chciał przywołać najpiękniejszy moment w karierze, być może byłby to właśnie tamten z warszawskiego meczu na Narodowym. To, co złe na zawsze uosabiać będzie Gattuso, który wydał na nim wyrok piłkarskiej śmierci bez procesu. Montolivo jednak nie chowa urazy. – Gdybym go spotkał w przypadkowych okolicznościach, pozdrowiłbym i chyba nic nie powiedział. Ale pamiętam, co on mi kiedyś powiedział: – Będąc na twoim miejscu, zachowałbym się inaczej… Widocznie jesteśmy kompletnie różnymi ludźmi i na tym polegał problem.
TOMASZ LIPIŃSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 9/2020)