90 minut z Dino Hoticiem: Na nowo cieszę się piłką [WYWIAD]
Gdzie szukać najlepszego zawodnika pierwszej fazy zmagań w Ekstraklasie, jeśli nie w szeregach lidera? Wskazanie Dino Hoticia kontrowersji nie wywoła, gdyż pomocnik Lecha gra jak z nut. Progres 29-latka względem poprzedniego sezonu jest symbolem metamorfozy, jaka stała się udziałem całej poznańskiej drużyny.
Kiedy Dino Hotić prezentował najwyższą dyspozycję: w latach 2018-19 w Mariborze, w lidze belgijskiej w sezonie 2021-22, czy aktualnie?
Każdy z tych okresów był odmienny, obfitował w różnego typu doświadczenia – podkreśla Hotić. – W pierwszym klubie uczyłem się nowych rzeczy. Nie było łatwo: dorastałem, byłem młodym zawodnikiem, przeszedłem wymagającą szkołę zawodowego futbolu. W Belgii natomiast spotkałem się z innym stylem gry. Nauczyłem się tam choćby pressingu czy zbierania drugich piłek. Obecna sytuacja to ponownie coś nowego. Nie powiem, że dzisiaj wszystko wygląda perfekcyjnie, bo stać mnie na jeszcze więcej. Ale narzekać nie mogę.
TRUDNY CZAS
Z pięciu mistrzostw Słowenii dopiero w zdobyciu ostatnich dwóch odegrał pan znaczącą rolę. To była ta wymagająca szkoła w Mariborze?
Dyrektorem sportowym klubu był Zlatko Zahović. Mogę o nim powiedzieć, że jest dla mnie niczym drugi ojciec, zresztą to tata mojego najlepszego przyjaciela, Luki. Zahović, nawet jak kogoś bardzo lubił, traktował żelazną ręka. Jeśli spisałeś się dobrze, to wytykał błędy, wskazywał, co można było zrobić lepiej. I oczekiwał reakcji. Wychodził z założenia, że podstawą gry na wysokim poziomie jest odpowiednia mentalność. Na pierwsze wypożyczenie trafiłem jako 18-latek, zostałem najlepszym zawodnikiem drugiej ligi. Wydawało się naturalne, że w następnym sezonie dostanę szansę w Mariborze. Tymczasem po powrocie tylko sporadycznie trenowałem z pierwszym zespołem; grałem w nowo utworzonych rezerwach, na poziomie… trzecioligowym. To był trudny czas, który jednak mnie wzmocnił.
Faza grupowa Ligi Mistrzów stanowiła bezcenne, a zarazem – biorąc pod uwagę 0:7 z Liverpoolem – bolesne doświadczenie?
Ten mecz był katastrofą, lecz w rewanżu, choć również doznaliśmy porażki, spisaliśmy się lepiej. Na Anfield zagrałem od pierwszej minuty, będąc wciąż młodym zawodnikiem. W grupie z Liverpoolem, Sevillą i Spartakiem Moskwa uzbieraliśmy trzy punkty. Występy w Champions League to znakomite przeżycie.
NOWE WARUNKI
Jakiego typu wspomnienia zgromadził pan w trakcie trzyipółletniego pobytu w Belgii?
To był mój pierwszy zagraniczny transfer. W Cercle Brugge pojawiłem się w styczniu: drużyna zamykała tabelę, sprowadzono wielu piłkarzy, żeby uniknąć spadku. Poza mną jedynie zawodnik z Bułgarii podpisał dłuższy kontrakt, spora grupa przyszła tylko na półroczne wypożyczenie. Trzeba było szybko zaadaptować się do nowych warunków. W rozstrzygającym momencie odnieśliśmy cztery zwycięstwa z rzędu, dzięki czemu wydostaliśmy się z ostatniego miejsca. Do kolejnego sezonu przystąpiliśmy z nowym trenerem, ale ponownie broniliśmy się przed degradacją. W Cercle panuje specyficzna sytuacja. To satelicki klub AS Monaco, w związku z czym trafiają tam na wypożyczenia zawodnicy z Francji. Trudno zarządzać taką grupą. Ci młodzi piłkarze mieli wszystko, także pieniądze, niczym nie musieli się przejmować. Kiedy wiodło się drużynie, dryblowali, eksponowali talent. Kłopoty zaczynały się, gdy wyniki nie były pozytywne. Naprawdę udane okazały się dopiero rozgrywki 2022-23. Dokonano paru istotnych wzmocnień, przyszedł między innymi Radosław Majecki, co zaowocowało miejscem w ósemce. Podczas mojego pobytu Cercle zaczęło ewoluować: początkowo wszystko stało na niskim poziomie, ale z sezonu na sezon na różnych płaszczyznach robiło się coraz lepiej. Obserwowanie tej przemiany z bliska było ciekawym doświadczeniem. W tej chwili to jeden z najzdrowiej funkcjonujących klubów w Belgii, bardzo dobry do rozwoju dla młodych zawodników.
Występował pan regularnie, miał przyzwoite liczby w lidze belgijskiej. Co zatem było powodem opuszczenia Brugii?
Właściwie nie graliśmy o nic, znajdowaliśmy się między środkiem tabeli a strefą spadkową. Tymczasem w Mariborze przywykłem do rywalizacji o pierwsze miejsce. Cercle Brugge stanowiło strefę komfortu – klubowi nie towarzyszyła duża presja, byłem lubiany, dobrze mi się tam grało, wszystko przychodziło łatwiej. Trzy razy dostałem propozycję przedłużenia kontraktu, jednak potrzebowałem nowego wyzwania. Szukałem klubu, z którym mógłbym walczyć o tytuł i aspirować do europejskich pucharów.
NACISKI LECHA
Z jakich kierunków napłynęły oferty?
Pojawiło się sporo możliwości. Była opcja belgijska, ale nie spełniała moich oczekiwań. Najpoważniejsza oferta, poza Lechem, nadeszła z Turcji. Proponowali wiele, jednak nie kierowałem się wyłącznie kwestiami finansowymi. Ważny był dla mnie poziom organizacyjny klubu. Ponadto nie chciałem, aby codzienne życie rodziny ulegało diametralnej zmianie. Nie twierdzę, że Turcja jest pod jakimś względem zła, tamtejsza liga prezentuje dobry poziom, natomiast uznałem, iż bliskim łatwiej będzie zaaklimatyzować się w Polsce. Lech mocno naciskał na transfer, co mi zaimponowało – to wielki plus, kiedy widzę, że ktoś naprawdę chce mnie u siebie. Nie bez znaczenia byli także kibice; grając przy pełnych trybunach na takim stadionie, w stu procentach czujesz się piłkarzem. Wspólnie z narzeczoną zdecydowaliśmy się na Poznań.
Miał pan obiecujące wejście do Kolejorza, lecz już jesienią sprawy zaczęły się komplikować. Pierwszy sezon w Polsce zalicza pan do największych zawodowych rozczarowań?
Początek przebiegał bardzo dobrze, do momentu kiedy sztab szkoleniowy zaczął zmieniać mi pozycje. Wkrótce doznałem urazu, to była moja pierwsza kontuzja od dziewięciu lat. Wróciłem po dwóch miesiącach i ponownie byłem wystawiany w różnych miejscach na murawie, nie mogłem załapać rytmu. Drugi uraz okazał się poważniejszy, wiązał się ze sporym stresem. Przerwa trwała długo, frustrowałem się, ale wygląda na to, że tak musiało być. Uporałem się z kłopotami zdrowotnymi, a potem byłem jeszcze bardziej zdeterminowany, by wrócić do podstawowego składu. Pracowałem już podczas wakacji, na urlop do Dubaju pojechał ze mną trener personalny. Zamierzałem być przygotowany na okres przygotowawczy. Ćwiczyliśmy codziennie, zaczynając o siódmej rano, ze względu na temperaturę. Z rodziną spędzałem resztę dnia. Po powrocie na Słowenię miałem jeszcze tydzień do startu treningów zespołu. Wówczas przeznaczyłem trzy dni wyłącznie na odpoczynek.
Wyjątkowe przygotowania do sezonu to sekret pana obecnej dyspozycji?
Znam siebie, więc dla mnie nie stanowi ona zaskoczenia. To forma, której wyczekiwałem i do której dążyłem. Podczas wymuszonej przerwy bywały momenty słabości, lecz nie zatrzymywałem się. Wiedziałem, że nadejdzie czas, gdy zademonstruję jakość na boisku. Poprzedni sezon był niezwykle trudny dla wszystkich w klubie. Potrzebowaliśmy nowego otwarcia. Trener Niels Frederiksen od początku określił role poszczególnych graczy, wskazał drogę, która ma nas doprowadzić do celu. Na nowo cieszę się piłką. Nie tylko ze względu na strzelane gole – liczy się również to, w jaki sposób gramy.
Co szkoleniowiec zmienił w codziennej pracy zespołu?
Nasze działania są bardziej zorganizowane. Wiemy, czego oczekuje trener, na co zwraca uwagę. Dużo analizujemy. Nawet gdy wygrywamy 5:0, sztab pokazuje nam elementy, które można poprawić. Podoba mi się to, w ten sposób stale się uczę. Łatwiej jest eliminować mankamenty, kiedy się wygrywa.
Intensywność zajęć to podstawa warsztatu trenera Frederiksena?
Trenujemy w taki sposób, w jaki chcemy grać. Z tym samym spotkałem się w Belgii. Mamy w tygodniu dwie bardzo wymagające jednostki treningowe. Do tego jedne nieco lżejsze zajęcia, poświęcone głównie taktyce oraz stałym fragmentom. Każdy mikrocykl dostosowany jest do najbliższego przeciwnika. Wymagania są jasno określone, znamy plan i się go trzymamy.
NIE NALEŻĘ DO KLASYCZNYCH SKRZYDŁOWYCH
Kiedykolwiek spotkał się pan z taką konkurencją wśród skrzydłowych?
Jedynie w Mariborze, gdy przede mną w hierarchii byli starsi piłkarze prezentujący wysoką jakość. Obecnie mamy w kadrze niespotykanie dużą grupę lewonożnych zawodników. Jednak każdy wyróżnia się innymi walorami. Między innymi to czyni zespół bardzo silnym. Spójrzmy na rezerwowych: wszyscy wchodzący z ławki są w stanie wpłynąć na wynik. Tego potrzebujesz, jeżeli chcesz być mistrzem.
Prawe skrzydło to pana zdecydowanie ulubiona pozycja czy jako numer dziesięć czuje się pan równie swobodnie?
Nie należę do klasycznych skrzydłowych, jestem raczej pomocnikiem typu box-to-box – uczestniczę w pressingu, pomagam drużynie w obronie. Lubię ciężko pracować. Mogę zagrać prawie wszędzie, w każdym sektorze boiska angażuję się w pełni i nie narzekam. Jednak gdy występujesz na swojej pozycji, możesz dać drużynie coś ekstra. Myślę, że aktualna kombinacja odzwierciedla role, w których każdy z nas czuje się najlepiej. Dobrze znamy nawzajem swoje mocne strony. Dlatego w naszym systemie gry często schodzę ze skrzydła do środka, zostawiając przestrzeń Joelowi Pereirze.
MAM PRAWO CZEKAĆ NA TELEFON OD SELEKCJONERA
Można pana nazywać specjalistą w dziedzinie rzutów wolnych?
To podobna kwestia jak na przykład przygotowanie fizyczne. Jeśli nad tym pracujesz, stajesz się coraz lepszy. Nawet jeżeli urodziłeś się z talentem do stałych fragmentów. W każdym tygodniu szlifuję ten aspekt – sam lub z którymś z trenerów. W Belgii zdarzyło mi się zamienić rzut wolny na bramkę, a z następnego trafić w słupek. Dlatego przed uderzeniem w meczu z Jagiellonią powiedziałem sobie, że to moment na drugie z rzędu bezpośrednie trafienie.
Teraz każdy rzut wolny dla Lecha będzie wiązać się z oczekiwaniami.
Zdaję sobie sprawę. Z tego powodu muszę jeszcze więcej trenować strzały ze stojącej piłki. Postaram się kolejny raz potwierdzić, że rzut wolny to dobra okazja na gola.
Myśli pan o powrocie do reprezentacji Bośni i Hercegowiny?
Koncentruję się na tym, co zależy ode mnie, natomiast uważam, że mam prawo czekać na telefon od selekcjonera. Na powołanie do drużyny narodowej składa się wiele kwestii. Staram się pokazać, że mogę przydać się reprezentacji. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym znalazł się w kadrze.