Aż sześć goli padło w starciu Brighton z Wolverhampton. To bardzo nieoczekiwany początek roku dla gości.
Wilki prowadziły dwoma golami, ale trzech punktów nie zdobyły. (fot. Reuters)
Wiele można o Wilkach napisać, ale nie to, że są zespołem ponadprzeciętnie bramkostrzelnym i zaciekle atakującym rywala od początkowych minut meczu. Wprost przeciwnie, podopieczni Nuno Espirito Santo słyną z konserwatyzmu i pragmatyzmu, a lepsze w ich wykonaniu są zazwyczaj nie pierwsze, a drugie połowy spotkań.
Przebieg starcia Brighton z Wolverhampton był więc arcynietypowy. Do przerwy goście nie tylko stracili gola – czego z powodzeniem starają się za wszelką cenę unikać – ale też sami strzelili aż trzy. Ogromna w tym zasługa Dana Burna, który najpierw zanotował trafienie samobójcze, a następnie sprokurował rzut karny. Jeśli chodzi o Wilki, na słowa uznania zasłużył Romain Saiss, który zdobył kolejną bramkę oraz Pedro Neto, który znów był aktywny. Najjaśniejszy punkt w ekipie gospodarzy – Aaron Connolly – przedwcześnie opuścił murawę z urazem.
Przerwa nie zahamowała zapędów strzeleckich obu ekip. Niespełna minutę po powrocie piłkarzy na boisko Mewy wywalczyły jedenastkę. Tę na gola zamienił Neal Maupay.
W 68. minucie Brighton powinno było doprowadzić do wyrównania, lecz Adam Webster trafił w poprzeczkę, a Andi Zeqiri nie wykorzystał dobitki. Co się jednak wówczas odwlekło, to w 70. minucie nie uciekło. Leandro Trossard dośrodkował piłkę z rzutu rożnego, a głową do siatki wpakował ją Lewis Dunk.
Anglik ustalił tym samym wynik potyczki. Remis nie zadowala żadnej ze stron, lecz większe pretensje mogą mieć do siebie goście.
sar, PiłkaNożna.pl