W Hiszpanii nie zwalniają tempa
Real Sociedad i Athletic Bilbao. To właśnie te dwie drużyny z Kraju Basków zmierzą się w finale Pucharu Króla. Zanim jednak okaże się, do którego baskijskiego miasta powędruje pucharowe trofeum, zostanie rozegranych dokładnie pięć kolejek Primera División. Nadchodząca dwudziesta siódma seria gier hiszpańskiej ekstraklasy jest właśnie pierwszą z nich. I na brak emocji z pewnością nie będzie można narzekać.
Real Sociedad pierwszy raz od 1987 roku zagra w finale Pucharu Hiszpanii. Zanim to jednak nastąpi, Baskowie muszą stawić czoła FC Barcelonie w rozgrywkach ligowych. (fot. Reuters)
Nie śledząc na bieżąco informacji dotyczących Sevilli FC, a obserwując wyłącznie jej rezultaty, można odnieść wrażenie, że z drużyną dowodzoną przez Julena Lopeteguiego jest wszystko w porządku. W końcu trzecie miejsce w hiszpańskiej ekstraklasie, a także walka w 1/8 finału Ligi Europy mówią same za siebie. To myląca iluzja.
Tak naprawdę ekipa ze stolicy Andaluzji znajduje się w niepokojącym dołku. Od bolesnej porażki przeciwko drugoligowemu Mirandes w Pucharze Króla „Los Sevillistas” nie potrafią ustabilizować formy i na dobre wrócić na zwycięską ścieżkę. Ostatnie osiem meczów to raptem dwa zwycięstwa, tyle samo porażek i cztery remisy.
Gdyby nie wyśmienita gra sprowadzonego w zimowym okienku transferowym z Leganes Youssefa En Nesyriego, z pewnością wspomniany bilans wyglądałby zdecydowanie gorzej. Marokańczyk wpisał się na listę strzelców w konfrontacji z rumuńskim CFR Cluj i to właśnie jego bramka strzelona na wyjeździe przesądziła o awansie Sevilli do kolejnej rundy europejskich rozgrywek drugiego szczebla. Ponadto En Nesyri popisał się dubletem w starciu z Osasuną w poprzedniej kolejce, zdobywając decydującego gola w ostatniej minucie doliczonego czasu gry.
To właśnie w dużej mierze od niego zależeć będzie, czy nieprzynosząca sewilczykom chluby passa będzie kontynuowana. Odkąd bowiem Diego Simeone objął stery nad Atletico Madryt, nigdy nie przegrał ligowego starcia z Sevillą przed własną publicznością. Na zwycięstwo w rozgrywkach Primera Division w czerwono-białej części Madrytu „Los Sevillistas” czekają niespełna dwanaście lat.
***
„Mogę zagwarantować tylko jedną rzecz. Jest nią piękna gra” – powiedział na pierwszej konferencji prasowej w roli trenera FC Barcelony Qique Setien. Od wypowiedzenia tych słów minęły dwa miesiące i trzy tygodnie. W tym czasie FCB rozegrała na wszystkich frontach jedenaście meczów. W ilu z nich sympatycy „Dumy Katalonii” mieli przyjemność delektowania się piłkarskim artyzmem ze strony swoich ulubieńców od początku do końca rywalizacji? W ani jednym.
Przesiąknięty do szpiku kości filozofią Johana Cruyffa i Josepa Guardioli Setien wydawał się idealnym następcą po siermiężnej epoce Ernesto Valverde. Póki co jednak urodzony w Kantabrii 61-latek nie zreformował drastycznie sposobu gry. Miażdżąca przewaga pod względem posiadania piłki (pod jego wodzą średnia to blisko 71 procent), oraz agresywny pressing na połowie rywala (ale tylko chwilami) nie uszczęśliwia w pełni wybrednych „cules”. A co gorsza – również wyniki nie mogą się podobać.
Bilans siedmiu zwycięstw, trzech porażek i jednego remisu z pozoru wydaje się całkiem niezłym. To złudne przeświadczenie, ponieważ w rzeczywistości piłkarze „Blaugrany” potykali się w najmniej odpowiednich momentach – odpadnięcie z Pucharu Króla na etapie ćwierćfinału, brak pewności co do awansu do 1/4 finału Champions League, a także dotkliwa przegrana w El Clasico skutkująca utratą fotelu lidera Primera División.
Słabość FC Barcelony spróbuje wykorzystać w nadchodzącej serii gier Real Sociedad. Ekipa z San Sebastian postara się zarazem przełamać fatalną serię na Camp Nou. RSSS bowiem po raz ostatni wygrał na legendarnym stadionie 18 maja 1991 roku, a więc prawie dwadzieścia dziewięć lat temu.
Mimo wszystko wydaje się, że piłkarze prowadzeni przez Imanola Alguacila posiadają wystarczające argumenty, by przerwać upokarzającą passę w tę sobotę. „Biało-niebiescy” imponują formą. Dość powiedzieć, że każda z sześciu ostatnich konfrontacji padła ich łupem. I bynajmniej nie zamierzają na tym poprzestawać.
***
Po zwycięstwie 2:0 w El Clasico Real Madryt chce iść za ciosem. Trudno się temu dziwić, ponieważ ostatnie tygodnie w wykonaniu „Królewskich” nie należały do najlepszych. W szeregach zespołu dowodzonego przez Zinedine’a Zidane’a wszyscy są przekonani, że ubiegłotygodniowa wygrana nad FC Barceloną stanie się istotnym impulsem mentalnym w kolejnych spotkaniach. Pierwszym z nich będzie starcie z Betisem.
Betisem, który – mówiąc wprost – rozczarowuje po całości. Jeszcze na początku sezonu snuto śmiałe plany o zakwalifikowaniu się do europejskich pucharów, lecz na chwilę obecną próżno szukać kogokolwiek w ekipie z Estadio Benito Villamarin, kto podzielałby wcześniejszy entuzjazm. Seria sześciu meczów z rzędu bez zwycięstwa w lidze sprawia, że „Los Verdiblancos” muszą z coraz większym przerażeniem spoglądać w dół tabeli, a notowania szkoleniowca, Rubiego, w oczach decydentów klubu z każdym kolejnym meczem drastycznie maleją.
***
A skoro dolne rejony klasyfikacji zostały poniekąd wywołane do tablicy, nie sposób nie wspomnieć o nich ani słowem. Tym bardziej, że walka o utrzymanie jest nie mniej pasjonująca od tej o ligowy prymat. Na ten moment drużynami najbardziej zagrożonymi degradacją są Espanyol, Leganes i Mallorca, które zajmują trzy najniższe od końca pozycje. Spokojna nie może być Celta Vigo. Trzy punkty przewagi nad strefą spadkową to nie jest bezpieczna przewaga. Niewielkim marginesem błędu dysponuje także szesnasty w tabeli Eibar, który jak dotychczas skompletował od dwa oczka więcej niż ekipa z siedzibą w Vigo.
To właśnie Celtę, Eibar i Mallorcę czekają najtrudniejsze przeprawy w nadchodzącej kolejce. „Los Celtistas” wybiorą się w delegację na przedmieścia Madrytu, by zagrać z czwartym w klasyfikacji Getafe. I wcale nie są bez szans, ponieważ Jose Bordalas i spółka złapali ostatnimi czasy zadyszkę. W pięciu ostatnich ligowych spotkaniach zgromadzili zaledwie jeden punkt więcej niż ich najbliżsi rywale.
Z kolei Eibar zmierzy się przed własną publicznością z Mallorcą. Dla jednych i drugich to szalenie istotna rywalizacja. W tabeli dzieli ich tylko pięć punktów. Porażka gospodarzy oznacza niebezpieczne zbliżenie się do czerwonej strefy, z kolei zwycięstwo gości sprawi, że Majorkaninie wydatnie poprawią zarówno swój dorobek punktowy, jak i ogólną sytuację w klasyfikacji. Faworytem jawi się Eibar. Dlaczego? To proste. Drużyna z Wysp Balearskich jest jedyną w całej stawce, która do tej pory nie odniosła zwycięstwa na cudzym terenie.
Jan Broda