Do wieku trampkarza grał na dwóch pozycjach – w bramce oraz w środku pola. A w szkole średniej Cezary Miszta siedział w ławce z Igą Świątek, która wówczas wygrywała juniorski Wimbledon.
Wtedy Iga jeszcze nie była tak sławna jak dzisiaj – mówi Miszta. – Chodziłem z nią do tej samej klasy i oboje mieliśmy indywidualny tryb nauczania. Do dzisiaj mamy kontakt, ale też nie jest tak, że jak ona jest w Warszawie to pójdziemy razem na kawę. Czasami wymienimy ze sobą wiadomości. Będę chciał się wybrać na turniej w Warszawie.
Rok temu byłeś dość anonimowy nawet dla kibiców Legii. Przez ostatni sezon popularność chyba mocno skoczyła?
Sporo się zmieniło, ludzie czasami zaczepiają mnie na ulicy czy w centrum handlowym, ale mi to kompletnie nie przeszkadza, nawet to lubię. Szczególnie zwracam uwagę na młodszych kibiców. Sam wiem, jak to jest być na ich miejscu i to wcale nie było tak dawno temu. W trakcie wakacji wziąłem nawet udział w treningu z młodymi chłopakami w mojej rodzinnej miejscowości. Jako dzieciak jeździłem na mecze na Łazienkowską. Z Łukowa mieliśmy regularnie organizowane wyjazdy, więc Legia od najmłodszych lat jest mi bardzo bliska.
W poprzednim sezonie raczej rozmowy z kibicami na mieście nie należały do najprzyjemniejszych…
Zdarzyły się oczywiście nieprzyjemne sytuacje, ale to pojedyncze incydenty. Po serii porażek, kiedy szedłem na przykład po pieczywo do sklepu, odbyłem ze dwie-trzy rozmowy i musiałem odpowiedzieć na pytanie „co my odpier****my”, „jak tak można grać” itp. Do mnie osobiście nikt nie miał pretensji o to, że coś zawaliłem.
Domyślam się, że dla ciebie ta cała sytuacja z poprzedniego sezonu była też mocniej odczuwalna, bo przecież jesteś kibicem Legii, który w tym klubie jest już kilka ładnych lat…
Dokładnie. Do Legii trafiłem na testy, kiedy byłem jeszcze w podstawówce. Pokazałem się na jakimś turnieju i klub zaprosił 20 czy 30 chłopaków z całej Polski na trzydniowe treningi sprawdzające. Dostałem zaproszenie na kolejny etap. Mama jednak wtedy to zablokowała. Kiedy skończyłem podstawówkę, wtedy mogłem zmienić klub. To jest taki wiek, że musisz postawić odważniej na futbol, aby gdzieś daleko zajść. W Łukowie nie miałem już perspektyw, aby się rozwijać. Poszedłem do szkoły sportowej w Lublinie i pierwotny plan zakładał, że na weekendy będę wracał do domu i grał w swoim klubie. Ostatecznie stało się inaczej. Trafiłem na półroczne wypożyczenie do Motoru. Trenowałem z pierwszym zespołem, a w lidze grałem w Centralnej Lidze Juniorów Młodszych, czyli z zawodnikami o dwa lata starszymi. Rywalizowaliśmy z Koroną Kielce, Wisłą Kraków, czyli poważnymi firmami. Do tego doszły występy w kadrze województwa lubelskiego i po jednym z meczów wspólnie z Bartkiem Ciepielą trafiliśmy do Legii. W ogóle w tym spotkaniu obroniłem rzut karny i sytuację sam na sam z Bartkiem, ale w doliczonym czasie gry strzelił gola na 1:1… Po tym spotkaniu zostałem zaproszony na testy do Legii.
Co wtedy pomyślałeś?
Nie myślałem! Byłem tym bardzo zajarany. Nic w Motorze nie powiedziałem, że jadę do Warszawy, aby się sprawdzić. Bałem się, że w Lublinie mocno by mnie przekonywali, abym został, pewnie dużo by obiecywali, a ja od lat wiedziałem, że kiedy przyjdzie oferta z Legii, to nic innego nie będzie się liczyło. Po treningu przyszedł Radosław Kucharski, zapytał mnie, czy mi się podoba i czy chciałbym zostać na stałe. Od razu odpowiedziałem, że tak. Wtedy już miałem ustalone z rodzicami, że będzie zielone światło na przeprowadzkę do Warszawy, bo byłem starszy i wiedziałem, co chcę w życiu robić. Nie było wyjścia. Miałem 13 lat, kiedy wyjechałem do Lublina, mieszkałem w bursie, więc taki był naturalny kolejny krok. To jest tak, jakby w twoim zawodzie przyszła oferta z miejsca, w którym od dziecka chciałeś pracować. Zastanawiałbyś się długo? Raczej nie.
Były wtedy też jakieś inne poważne oferty?
Tak, chciało mnie kilka klubów z Ekstraklasy, na przykład Wisła Kraków, Cracovia, Jagiellonia Białystok. Kiedy jednak dowiedzieli się, że Legia mnie chce, to szybko zrezygnowali z rozmów.
Od zawsze byłeś bramkarzem?
Nie, w trampkarzach grałem jako środkowy pomocnik. Przed wyjazdem do Lublina występowałem zazwyczaj w dwóch meczach w Łukowie. W starszym roczniku byłem bramkarzem, a w swoim grałem w polu. Zdarzyło się, że w jednym sezonie miałem chyba nawet z osiem goli! Wykonywałem rzuty wolne, rzuty karne. To mnie bardziej jarało niż stanie w bramce. W luźnych gierkach na orlikach czy zawodach szkolnych nigdy nie byłem golkiperem. Kiedy jednak szedłem na trening do klubu, to stawałem do bramki. Dla mnie bramka to jest świętość i moje miejsce na boisku. Gra w polu to był taki dodatek. Mój brat cioteczny wkręcił mnie w kult Artura Boruca. Miał rękawice i kiedy graliśmy z kolegami, to zawsze mówił, że jest Borucem. Inni byli gwiazdami z pierwszych stron gazet, a on zawsze stawiał na Artura. Imponowało mi to. Później doszedł jeszcze Iker Casillas, bo jestem też kibicem Realu Madryt. Pierwszym turniejem, który świadomie obejrzałem były mistrzostwa świata w 2010 roku. Reprezentacji Polski nie było, ale i tak byłem bardzo szczęśliwy, bo na tym turnieju kibicowałem Hiszpanom, którzy sięgnęli po złoto.
Jakie to było uczucie wejść pierwszy raz do tej samej szatni co Boruc?
On już był w tej szatni, kiedy ja do niej wróciłem po wypożyczeniu z Radomiaka. Pogłoski o przyjściu Artura do Legii były od wielu lat, ale w pewnym momencie były już traktowane w formie żartów. W końcu to się stało. Jak Boruc podpisał kontrakt z Legią to pomyślałem: „o ja pierdzielę”. Serce mi mocniej zabiło, kiedy przyszło powiadomienie na Instagramie „Artur Boruc zaczął cię obserwować”. Zrobiłem wielkie oczy, bo jeszcze się w ogóle nie znaliśmy. Kiedy wznowiliśmy treningi i pierwszy raz spotkaliśmy się w szatni, byłem wręcz onieśmielony. Totalnie nie wiedziałem jak z nim rozmawiać. Po jednej sytuacji w treningu bariera została złamana i złapaliśmy bardzo dobry kontakt. Mamy relację także poza szatnią.
Debiut w Legii był szczególnym dniem w twoim życiu?
No tak, wszedłem z ławki w trakcie meczu z Wartą Poznań, zmieniając Artura. Siedziałem całą pierwszą połowę na ławce rezerwowych, prowadziliśmy 3:0. W przerwie trener Krzysztof Dowhań mówi, że mam iść na rozgrzewkę. Trener słynie z tego, że lubi często nas wypuszczać, więc myślałem, że żartuje. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że to nie są żarty, bo spojrzałem na Artura, który miał opatrywaną nogę i po minie widziałem, że nie da rady dalej grać. Odłożyłem banana, wziąłem rękawice i… urwał mi się film. Pamiętam, że wbiegałem na boisko i nic więcej. Na szczęście dużo do roboty nie było. Z tego meczu mam wywołane zdjęcie, kiedy ściskam się z Arturem po ostatnim gwizdku. To był taki moment, że odbyłem trzy czy cztery treningi po urazie i nagle musiałem grać. Szczerze mówiąc, nawet nie miałem ze sobą rękawic meczowych. Miałem tylko treningowe… Takim drugim debiutem był mecz z Cracovią, kiedy wyszedłem w pierwszym składzie w ważnym spotkaniu, wygraliśmy 1:0, więc ten sprawdzian był znacznie poważniejszy.
Ja jestem inny. Może jestem lekko szalony w bramce, ale na pewno w lidze polskiej spokojnie obaj wymienimy kilku bardziej zwariowanych golkiperów. Nie jestem takim typem, że przebiegnę kilkadziesiąt metrów przez boisko, aby zwrócić uwagę koledze z zespołu. W życiu prywatnym też jestem raczej wyważoną osobą, choć oczywiście moja cierpliwość ma swoje granice. Szczególnie to dotyczy mojej rodziny. Kiedy ktoś obrazi kogoś z moich najbliższych, to wtedy nigdy się nie hamuję. Miałem sytuację, że ktoś obraził moją młodszą siostrę i ja przy tym byłem. Od razu trzeba było zareagować i wyjaśnić pewne sprawy.
Na pierwszy obóz z Legią pojechałeś w wieku 15 lat. Jak to wspominasz?
Miałem wrażenie, że jadę z jedynką jako kibic. W telefonie miałem zdjęcia z Kubą Rzeźniczakiem, Arturem Jędrzejczykiem czy Michałem Kucharczykiem, których gdzieś spotkałem, a nagle jadę z nimi na obóz. W samolocie siedziałem z Michałem Pazdanem, który był po znakomitych mistrzostwach Europy we Francji i było szaleństwo na jego punkcie. Czułem się jak moi koledzy, którzy do mnie wypisywali jacy są poszczególni piłkarze. Kilka tygodni wcześniej podawałem im piłki przy Żylecie na meczu ze Sportingiem… Zresztą, bardzo to lubiłem. Zawsze pierwszy się zgłaszałem do takich rzeczy. Po meczu z Górnikiem Łęczna, którym kończyliśmy rundę jesienną, a ja też podawałem piłki, zostałem zaproszony do szatni pierwszego zespołu na rozmowę. Zadzwonił do mnie trener Dowhań i powiedział, że mam przyjść i poprzymierzać sprzęt treningowy. Nie docierało to do mnie. Miroslav Radović, Vadis Odjidja-Ofoe, Nemanja Nikolić – wielkie postacie. Dla mnie Rado czy Rzeźnik są legendami i łezka w oku się zakręciła, kiedy odchodzili. Dopiero po drugim obozie minęła mi faza ekscytacji całą sytuacją, że jestem w pierwszym zespole. Na pierwszy obóz jechało wielu młodych zawodników, na drugi już to grono było wąskie, a ja zostałem na kolejne miesiące. Wtedy poczułem się częścią tego zespołu. Czasami nawet jeździłem na mecze jako trzeci golkiper, który był potrzebny tylko do rozgrzewki.
Jak to było przejść z roli wychowanka i kibica na zawodnika pierwszego zespołu?
Ja kibicem jestem cały czas! Dzisiaj, kiedy nie mogę grać w meczu, to idę po prostu na trybuny. Zdarza się, że jestem na Żylecie. Nawet w minionym sezonie byłem parę razy. Stanąłem sobie z boku, w kapturze, ale i tak nie było szans być anonimowym.
Myślałeś kiedyś, że będziesz mógł żyć z futbolu?
Od zawsze to było moje marzenie i konsekwentnie realizowałem cele, aby stały się rzeczywistością. Pamiętam, że kiedyś w szkole jedna z nauczycielek wzięła mnie do odpowiedzi po zgrupowaniu kadry województwa lubelskiego. Byłem kompletnie nieprzygotowany, a ona zapytała mnie z dwóch ostatnich lekcji, na których nie byłem. Próbowałem się tłumaczyć, ale pani powiedziała, że ją to nie interesuje, bo z tej mojej piłki i tak nic nie będzie, więc powinienem się wziąć za naukę, bo jak tak dalej będzie to skończę na kopaniu rowów. Po kilku latach przyjechałem do mojej szkoły w odwiedziny, spotkaliśmy się i poprosiła mnie o zdjęcie. Uśmiechnąłem się i oczywiście się zgodziłem, ale tamtą sytuację doskonale pamiętałem, choć tego nie wypominałem.
Z tego co mówiłeś, rodzice od zawsze cię wspierali w dążeniu do celu, ale kiedy pojawiały się słabsze oceny, to nie miałeś problemów z chodzeniem na treningi?
Nigdy moi rodzice nie stosowali tego typu kar. Zawsze były rozmowy wychowawcze, tłumaczenie, ale nigdy nie dostałem szlabanu na piłkę. Z wychowaniem dzieci jest tak, że swoje próbujesz wychować dokładnie tak jak ciebie wychowywali albo totalnie o 180 stopni inaczej. Raczej się nie stosuje czegoś pośredniego. Ja jak miałbym swoje dzieci w przyszłości wychowywać, to na pewno brałbym przykład z moich rodziców. Przede wszystkim zawsze uczyli mnie, aby szanować innych ludzi niezależnie od ich statusu społecznego itp. Zresztą w piłce wyznaję taką samą zasadę: każdy zapamięta cię z tego, jakim jesteś człowiekiem, a sprawy sportowe zejdą na dalszy plan. Rodzice od zawsze byli bardzo pomocni nie tylko do swoich dzieci, ale także do innych osób, choć sami mieli bardzo ciężko. Były takie sytuacje, że musiałem bronić w porwanych rękawicach kilka miesięcy czy grać przez kilkanaście miesięcy w tych samych butach. Ale takie było życie. Jestem im i tak dozgonnie wdzięczny za to, ile serca włożyli w to, jakim jestem człowiekiem i w jakim miejscu jestem w piłce. Zawsze mnie wozili na treningi, odkładali swoje sprawy na bok, abym tylko miał stworzone jak najlepsze warunki do rozwoju. Co ważne, im było totalnie obojętne czy zostanę piłkarzem, strażakiem czy policjantem, ale zależało im, abym był dobrym człowiekiem, ułożonym, dobrze wychowanym, a przy wyborze ścieżki zawodowej pozostawili mi wolną rękę. Dzisiaj staram się im jak najmocniej odwdzięczyć za to wszystko. Całej rodzinie pomagam, chcę zapewnić jak najlepszy byt najbliższym. Od pierwszych pensji, jakie zacząłem zarabiać, staram się odpowiednio zabezpieczać przyszłość swoją, rodziców i rodzeństwa. Były sytuacje, kiedy wracałem z porwanym butem do domu, a moja mama go zszywała ze łzami w oczach, aby się ze mnie nie śmiali w szkole. Widziałem jak rodzice się dla mnie starali, a dzisiaj ja robię to samo w ich stronę.