W najciekawiej zapowiadającym się spotkaniu osiemnastej kolejki PKO BP Ekstraklasy Legia pokonała Śląsk. Pierwsza w tym sezonie ligowym porażka na własnym stadionie kosztowała WKS utratę pozycji lidera.
Paweł Wszołek nie wrócił do Polski, by odcinać kupony. (fot. Piotr Kucza/400mm.pl)
W ostatnich tygodniach obie drużyny prezentowały dobrą, równą formę. Wrocławianie pokonali Wisłę Kraków oraz Piasta Gliwice, dzięki czemu przedłużyli serię zwycięstw do pięciu spotkań. Drużyna ze stolicy ograła natomiast Koronę Kielce i Górnika Łęczna, odbijając sobie tym samym niepowodzenie w starciu z Pogonią Szczecin.
Z uwagi na owe rezultaty, a także na pozycje obu ekip w tabeli – przed tą serią gier dzisiejsi rywale zajmowali odpowiednio pierwsze i trzecie miejsce w stawce – spotkanie przy Alei Śląska zapowiadało się bardzo interesująco. Pierwsze akcje spotkania tylko to uczucie spotęgowały.
Mimo że w mecz nieco lepiej weszli goście, gospodarze już w siódmej minucie powinni byli wyjść na prowadzenie. Po tym, jak Igor Lewczuk sfaulował Damiana Gąskę we własnym polu karnym, sędzia wskazał na wapno. Do piłki podszedł najskuteczniejszy piłkarz Wojskowych w tym sezonie ligowym – Robert Pich, lecz na linii świetnie zachował się Radosław Majecki, który wyszedł z niniejszego pojedynku górą.
Stare futbolowe porzekadło mówi jednak, iż niewykorzystane sytuacje lubią się mścić. Owa prawidłowość znalazła odzwierciedlenie w rzeczywistości za sprawą duetu Karbownik–Wszołek. Młodszy z Polaków odważnie wbiegł w pole karne, dobił do linii końcowej i wycofał piłkę na dziewiąty metr. Tam dopadł do niej były pomocnik QPR, który nie miał problemów ze skierowaniem futbolówki do siatki.
Niniejsza akcja potwierdziła dobrą dyspozycję obu piłkarzy w pierwszej części bieżącego sezonu. Z pięcioma asystami na koncie 18-letni obrońca robi prawdziwą furorę, zaś cztery gole i tyleż samo ostatnich podań Wszołka jawią się jako ostateczny dowód na to, iż 27-latek nie wrócił do ojczyzny, by odcinać kupony.
Ostatnim znaczącym, choć w żadnym razie nie chlubnym, akcentem pierwszej połowy był… pokaz fajerwerków na trybunach. Zdający sobie sprawę z ilości dni dzielących nas od Sylwestra arbiter został zmuszony do przerwania spotkania na blisko dziesięć minut. Nieplanowana pauza kompletnie wybiła zawodników z rytmu. Tempo gry spadło, zaciętość została zatracona. Na nic zdało się piętnaście minut spędzone w szatni, bo choć na początku drugiej połowy Śląsk nacierał i szukał wyrównania, jego próby nie przynosiły oczekiwanych rezultatów.
Zdecydowanie bliżej szczęścia była Legia, a konkretnie Luquinhas. Putnocky zanotował jednak podwójną interwencję i ostudził zapędy Brazylijczyka. Co się wówczas odwlekło, to w 73 minucie nie uciekło. Jose Kante wygrał przebitkę w polu karnym gospodarzy i z ostrego kąta wpakował piłkę do siatki. Był to trzeci gol Gwinejczyka w trzecim kolejnym występie.
Siedem minut przed końcem podstawowego czasu gry rezultat spotkania ustalił Luquinhas, który skorzystał ze świetnego dogrania Wszołka. Tym samym, Legia nie tylko po raz trzeci z rzędu zagrała na zero z tyłu, ale też jako pierwsza w tym sezonie PKO BP Ekstraklasy pokonała Śląsk na jego boisku. Całość złożyła się na w pełni zasłużony awans na pozycję wicelidera tabeli.
sar, PiłkaNożna.pl