Przejdź do treści
Tak ożyła Serie A: Wolność i swoboda

Ligi w Europie Serie A

Tak ożyła Serie A: Wolność i swoboda

Wprawdzie rozliczenia cały czas w toku i zaksięgować sukcesu jeszcze nie można, ale nie sposób nie zauważyć rosnących liczb i słupków, które zwiastują rekordowe wpływy. Nie o pieniądze chodzi, tylko o gole, rzuty karne i niespodzianki. Po wznowieniu sezonu Serie A zaskakuje jak najbardziej pozytywnie.

TOMASZ LIPIŃSKI

12 czerwca maszyna niby ruszyła z kopyta, ale jednak wolno i ociężale. Po zaliczeniu w ekspresowym tempie Pucharu Włoch tylko głowa bolała i na płacz się zbierało. – Jeśli dalej miałoby to tak wyglądać, lepiej, żeby nie wracali – myślało się w duchu, bez dużych nadziei na lepsze jutro. 

Następnie na tory wprowadzono Serie A. Kolejki połączyły się jak wagoniki pociągu towarowego: jeden się kończył, zaczynał drugi i końca nie widać. Na szczęście już na pierwszej stacji się okazało, że nie był to skład węgla i papy. Przeciwnie – przewożony towar cieszył oko, gdzieniegdzie zdarzył się luksusowy i nawet nie przeszkadzało, że był tak marnie opakowany. 

Bramkowy dobrostan

Przede wszystkim sypnęło golami, bez umiaru i krzty przyzwoitości. Ale kto by tam się tym przejmował, należało zachłannie brać, co zaoferowali hojni piłkarze. Z 54 meczów rozegranych do 10 lipca tylko jeden zakończył się bezbramkowym remisem. W sumie padły 184 gole, które wywindowały średnią do niewiarygodnego poziomu 3,4 gola na mecz. Rety, to lepiej od najlepszej średniej w ligowej historii calcio, którą udało się wyrobić w sezonie 1949-50. Na układ trzech trójek: 3,33 patrzyło się przez dekady jak na przybysza z odległej galaktyki, któremu ziemianie zamieszkujący współcześnie Półwysep Apeniński nigdy mieli nie podskoczyć. A tak w ogóle to ostatni raz przeciętna liczba bramek w Serie A przekroczyła magiczną trójkę, zaledwie rok później po ustanowieniu rekordu, czyli w sezonie 1950-51. 

Przed wybuchem pandemii i zawieszeniem rozgrywek też nie było bramkowego dramatu. Średnia 2,91 zrywała kajdany z catenaccio, w które z przyzwyczajenia i z uporem tępego maniaka zakuwali ligę włoską co poniektórzy. Jednak takiego boomu po reaktywacji nikt nie przewidywał. Sumując to, co przed tym i co po, wyszła okrąglutka trójeczka (930 goli w 310 meczach). Wynik lepszy niż w Premier League i La Liga. Daleki tylko od Bundesligi z jej 3,21, ale przy obowiązującym trendzie jeszcze mogą Włosi sporo nadrobić do europejskiego lidera. 

Na ten dobrostan bramkowy złożyły się przynajmniej dwie przyczyny. Po pierwsze – pęknięta bariera psychologiczna. Bez namacalnej bliskości kibiców, bez duszącej obecności dziennikarzy piłkarze musieli poczuć zdecydowanie większą wolność i swobodę. Jakby zdjęto z nich presję. Kiedy wiedzą, że nie usłyszą gwizdów i innych zniechęcających reakcji trybun, pozwalają sobie na więcej: czasem ryzyka, czasem nonszalancji. To właśnie działa w dwie strony: w obronie panuje mniejsza koncentracja, w ataku spotyka się zagrania rodem z treningów, czyli na pełnym luzie, na które w innych okolicznościach większość ich wykonawców by się nie odważyła. 

Po drugie – regulaminowa. W Italii od trzech sezonów VAR działa pełną parą i taśmowo produkuje rzuty karne, przede wszystkim z całą surowością sankcjonując zagrania ręką. Ogólnie rzecz ujmując, Włosi na swój użytek uprościli skomplikowany i zamazany przepis o ręce w polu karnym i właściwie każde dotknięcie – niech będzie, że 9 na 10 przypadków – uznają za naruszenie piłkarskiego prawa. Oczywiście obrońcy starają się bardzo pilnować i trzymać ręce na uwięzi i ewidentne zagrania tą częścią ciała naprawdę zdarzają się bardzo rzadko, natomiast te niedostrzegalne z boiska natychmiast wychwytuje VAR. Sędzia główny zostaje więc wezwany przed monitor z reguły tylko w celu podpisania się pod orzeczonym już wyrokiem. 

Ofiara własnych rąk

Od początku sezonu do 30 kolejki w Serie A wykonano 152 jedenastki, w tym aż 46 z nich, czyli 30 procent za kontakt piłki z górną kończyną. Przed erą varowską te procenty oscylowały wokół 15, najwyżej 16 procent. Ogólna liczba już ustawiła ten sezon jako najbardziej karny w całej historii – poprzednie najlepsze osiągnięcie w tej kategorii wynosiło 140. 

Choć szczególarskie interpretowanie przez sędziów wielu sytuacji w polu karnym charakteryzuje cały ten i poprzedni sezon, trudno oprzeć się wrażeniu, że jeszcze bardziej ochoczo i odważnie podejmują takie decyzje w popandemicznym okresie. Być może brak presji trybun też odgrywa tu rolę? Zdarzały się więc na przykład trzybramkowe mecze, w którym tylko oglądało się skutecznie wykonane rzuty karne. A średnia dyktowanych karnych to prawie pięć w kolejce. 

Dzięki temu na czołowego włoskiego strzelca ligi nagle wyrósł pomocnik Marco Mancosu z Lecce – jest tylko pięciu skuteczniejszych rodaków od niego – który wykorzystał osiem kolejnych jedenastek, pomylił się dopiero za dziewiątym razem w meczu z Lazio. Teraz najlepsza ligowa passa należy do Cristiano Ronaldo – 9 na 9, ale nie należy zapominać, że od niewykorzystanej szansy Portugalczyka w półfinale Pucharu Włoch z Milanem zaczęło się czerwcowe granie. 

Skoro jesteśmy przy Juventusie, przecież już wiele lat temu utarło się, że sędziowie kołyszą dzieci Starej Damie, która zawsze mogła liczyć na ich przychylność, a nawet pomoc. Jakby w tym względzie też coś się zmieniło. Okazuje się, że Juventus w największym stopniu padł ofiarą własnych rąk. I to wcale nie brudnych, tylko za wysoko unoszonych. W 7 przypadkach na łącznie 10 został za takie przewinienie ukarany rzutami karnymi. Ostatni raz z Milanem na San Siro. 

Zresztą co to był za mecz! Nie miał prawa się zdarzyć, a jednak. Goście prowadzący 2:0 w 5 minut i 21 sekund stracili trzy gole. Wyglądali w tym czasie, jakby znajdowali się pod wpływem głupiego Jasia. Poprzedni taki black out, jak to określił wstrząśnięty i zmieszany trener Maurizio Sarri, zdarzył im się 20 października 2013 roku, kiedy w 4 minuty z sekundami do rimonty poprowadził Fiorentinę Giuseppe Rossi. To też był ostatni – przed trzęsieniem ziemi w Mediolanie – mecz z lokalnym rywalem, w którym bianco-neri dopuścili do utraty czterech goli. 

Mały może więcej

Juventus przegrał tylko raz, za to spektakularnie i jak nie on. Z tego powodu spokojnie można go włączyć do grupy pod tytułem: wielcy, którzy zmaleli. Przed marcowym rozejściem się do domów na podium stali Juventus, Lazio i Inter, którzy łącznie uzbierali 8 porażek w 77 meczach. W letnim rozdaniu ten tercet przegrał już 5 z 16 meczów. Mali w większym stopniu niż wcześniej doszli do głosu. 

Mały Milan, który regularnie łamał sobie zęby na drużynach z pierwszej piątki, nagle do krwi pogryzł Romę, Lazio i Juventus. Inter nie dał rady pokonać Sassuolo i Verony, uległ Bolonii, w której błysnął Musa Juwara. Nazwisko japońskie, pochodzenie gambijskie i kolejna bajka o Kopciuszku z XXI wieku. Cztery lata temu przypłynął na statku do sycylijskiej Messiny, jak setki tysięcy jemu podobnych emigrantów z Afryki. Miał 14 lat i znalazł się zupełnie sam w obcym państwie. 192 dni po osiemnastych urodzinach wybiegł w 65 minucie na San Siro przy wyniku 0:1, pokonał Samira Handanovicia, przyczynił się do czerwonej kartki dla Alessandro Bastoniego i drugiego gola dla swojego zespołu. 

Takie cuda jeszcze niedawno zdarzały się w Atalancie (małej pod względem dopiero 11. budżetu w lidze), gdzie harda młodzież rwała się do bitki z większymi i silniejszymi. Teraz w tak doświadczonym przez COVID-19 Bergamo dzieją się inne cuda. Do niedzielnej wizyty w Turynie Dea (boska nie tylko z racji przydomka) wygrała 9 meczów z rzędu. Po wznowieniu sezonu odprawiła Lazio i Napoli, przegoniła w tabeli Inter, wielkimi krokami zbliżała się do wiceliderującego Lazio. Z 85 golami na koncie patrzyła na wszystkich z wysokiej góry, następna drużyna znajdowała się o 17 stopni niżej. Biegający jak nakręceni podopieczni Gian Piero Gasperiniego przyzwyczaili wszystkich do łamania wszelakich tabu, dlatego granica 100 bramek w sezonie też nie powinna być im straszna. Na jej złamanie mają w końcu aż siedem kolejek. W sezonie 2016-17 przed szlabanem zatrzymało się Napoli Sarriego z 94 bramkami. Ostatni raz setka pękła w sezonie 1950-51. 

Superrezerwowy

Na koniec rozprawmy się z dwoma mitami. Po pierwsze – brak publiczności na stadionach niby pozwalał między bajki włożyć opowieści o atucie własnego boiska. Po drugie – okres intensywnego grania miał być idealnym czasem dla zmienników. W czyich rękach okażą się największą siłą, ten najwięcej zyska. 

W rozegranych do 9 marca 256 meczach goście wygrali 95 razy, co dało średnią 37,11 procent. Od 20 czerwca wykazali wyższość w 20 spotkaniach na 54. W przeliczeniu na procenty wyszedł podobnej wielkości wskaźnik, zatem ze statystycznego punktu widzenia żadnej różnicy nie widać. 

Co do zmienników, generalnie robią zauważalną różnicę. Jednak w tym miejscu znów największy układ w stronę Atalanty, w której barwach szaleje Luis Muriel. Kariera Kolumbijczyka, fizycznie przypominającego Brazylijczyka Ronaldo, jest niezwykle kręta. Z talentem i potencjałem wyrastającymi ponad przeciętność, głównie tkwił w tej przeciętności. Do Atalanty trafił w styczniu 2019 roku z Sevilli, gdzie ochów i achów pod swoim adresem raczej nie słyszał. Tymczasem debiut w nowych barwach uświetnił dwoma golami i dalej miał z górki, choć raz grał w podstawowym składzie, a raz nie. W tym sezonie Gasperini licząc na jego dynamikę i szybkość, wolał go wykorzystywać w roli dżokera. Jeśli Muriel czuł się rozczarowany przypisaniem mu tej roli, to nie dawał po sobie poznać. Wchodził, robił zamieszanie i strzelał – a niewielu jest napastników lepiej uderzających z dystansu. Zaliczył już 10 trafień po wejściu z ławki. A w sumie ma 17 goli, o 7 więcej niż występów w podstawowym składzie. Taki napastnik to skarb. 

*Wszystkie statystyki nie obejmują wyników 32 kolejki.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024