Synia, jak wy się nazywacie?
W pożegnalnym meczu Kazimierza Deyny przy Łazienkowskiej, zmienił bohatera wieczoru. Grał w Legii dziewięć lat, zdobył dwa razy Puchar Polski, ale w kraju trochę o nim zapomniano – od prawie 30 lat mieszka w Austrii. Jeśli ktoś sobie przypominał o Witoldzie Sikorskim, to właściwie tylko przy okazji występów jego syna Daniela.
ZBIGNIEW MUCHA
Dwie bramki Arceusz, dwie bramki Sikorski i Legia ma mistrza Polski. Pamięta pan?
A jakże, tego się nie zapomina – mówi Sikorski. – Myślę jednak, że w piosence kibiców było mnóstwo sympatii, chyba mnie szanowali.
Bywa pan na od czasu do czasu na Łazienkowskiej?
Rzadko, ale akurat jesienią ubiegłego nawiązałem kontakt z Wiktorem Bołbą i byłem na dwóch lub trzech meczach Legii.
Ludzie pana poznawali?
Młodsi nie mieli szans, ale starsi kibice i koledzy spotkani na VIP-ach, bez problemu. Wróciły wspomnienia. Dziekan, Andrzej Sikorski, Rysiek Milewski, Krzysiek Kosedowski, bo kiedyś piłkarze z pięściarzami dobrze żyli, byliśmy wielką rodziną legijną…
Podoba się panu dzisiejsza Legia?
Jako klub na pewno stale się rozwija, stadion jest imponujący. Drużyna w cuglach zdobyła mistrzostwo Polski, widać zatem, że Aleksandar Vuković wykonuje dobrą pracę.
A czym pan się zajmuje?
Mieszkam w Waidhofen an der Thaya, miasteczku oddalonym 130 kilometrów od Wiednia, nieopodal czeskiej granicy. Od 25 lat pracuję w tej samej firmie tekstylnej, zajmuję się tam właściwie wszystkim. Po pracy zaś jestem trenerem. Zawsze szkoliłem seniorów i teraz również to robię. Gramy na szóstym poziomie rozgrywkowym w Austrii, mieliśmy pecha, bo nim wybuchła epidemia zajmowaliśmy pierwsze miejsce z dziewięcioma punktami przewagi. Sezon zamknięto, nie było spadków i awansów.
Na oficjalnej stronie internetowej Legii można przeczytać o panu: utalentowany napastnik drugiego wyboru… Znamienne?
Być może, ale wynikało z tego, że w formacjach ofensywnych Legii występowali wówczas Darek Dziekanowski, Marek Kusto, Krzysiek Adamczyk, Andrzej Buncol… Ja z kolei grywałem na różnych pozycjach, nawet na prawej obronie. Nigdy nie byłem napastnikiem pierwszego wyboru – to prawda. Ale jakoś tam funkcjonowałem, byłem w reprezentacjach młodzieżowych, zaliczyłem dwa występy w drużynie narodowej przeciwko Japonii w styczniu 1981 roku. Jasne, człowiek miał nadzieję, że na tym się nie skończy, że pójdzie do góry, co ostatecznie się nie udało. Miałem też trochę pecha. Kiedy już mogłem wyjechać zagranicę, w meczu z Górnikiem doznałem poważnej kontuzji. To chyba był pierwszy mecz na Legii, już bez bieżni. Na bokach płyta była bardziej miękka. Trener Lucjan Brychczy ustawił mnie na prawej obronie, miałem grać na Barana. Zamiast lanek założyłem wkręty. No i nieszczęście – zerwane więzadło krzyżowe. Wówczas taki uraz to była tragedia, bywało, że oznaczał czasami koniec z piłką. Wyleczyłem się, wyjechałem w końcu do szwedzkiego IFK Oestersund, ale to już nie było to.
Daniel miał więcej talentu od ojca?
Na pewno miał nosa do znajdowania się w sytuacjach podbramkowych. Jak był młodzieżowcem starały się o niego czołowe kluby austriackie, menedżer wysłał go jednak do Włoch, a potem trafił do Monachium. Jeżeli otrzymujesz szansę zaistnienia w Bayernie – nie odmawiasz. Niestety, tam właśnie Daniel zerwał więzadła. Historia więc jakby się powtórzyła. Zresztą to samo spotkało go kilka lat później, podczas pierwszego sparingu, już w FC Sankt Gallen. Ale wracając do Bayernu, to dobrze wiodło mu się w rezerwach. Miał sezon, że strzelił tylko jednego gola mniej od Thomasa Muellera. W pewnym momencie, pojawiło się trochę urazów, absencji, więc Daniel został zabrany na mecz z pierwszą drużyną. Po rozgrzewce dostał jednak sygnał, że nie będzie mógł zagrać, ponieważ badania lekarskie obowiązujące w trzeciej lidze, nie uprawniają go do gry w Bundeslidze. I było po debiucie…
Wracajmy do Witolda. Dwa Puchary Polski to dużo czy mało?
Z jednej strony niemało, ale niedosyt jest. Nigdy nie byłem mistrzem Polski, a tego właśnie zrozumieć nie potrafię, dlaczego Legia mając tak znakomitych piłkarzy nie wywalczyła w latach 80. tytułu. OK, rywale nas nie lubili, liga zawsze mocno mobilizowała się na rywalizację z Legią. Do dziś oczywiście panuje w Polsce niechęć do warszawskiego klubu, ale wówczas to była niemal nienawiść. Wiadomo – klub wojskowy, „powoływał” piłkarzy… Poza tym Lech, Górnik, Widzew mieli bardzo mocne zespoły. Niemniej wciąż nie potrafię się pogodzić z brakiem mistrzostwa.
Czegoś wyraźnie wam brakowało. Byliście zgraną paczką?
Oczywiście, jeszcze jak. Po treningu czy po meczu na małe piwko szło się całą grupą. Jasne, niektórzy mieli inne priorytety, zawsze kogoś zabrakło, ale generalnie trzymaliśmy się razem. Atmosfera była super, na pewno to nie jej brak zadecydował o tym, że nie mogliśmy zdobyć tytułu.
Czyli generalnie fajne wspomnienia?
Byliśmy rozpoznawalni, sławni, młodzi… Wielkich meczów też nie brakowało. Pamiętam Częstochowę i 5:0 w finale Pucharu Polski z Lechem, strzeliłem gola. Na trybunach i na mieście były straszne awantury. Kibice Lecha w nocy przed meczem urządzili przed naszym hotelem koncert, spać się nie dało. Wielką przyjemność sprawiały nam mecze w europejskich pucharach. Rok po roku rywalizowaliśmy z Interem Mediolan, napakowanym gwiazdami światowej piłki. Dwa razy odpadliśmy. Raz po dogrywce. Za drugim razem udało nam się nawet wygrać mecz przy Łazienkowskiej, a mnie zdobyć bramkę.
Nie wierzę, że wychodząc na plac przeciwko Rummenigge, Passarelli, Altobellemu, Tardellemu nie odczuwaliście respektu?
Zostawialiśmy go w szatni. A na boisku serducho. Jerzy Engel powiedział krótko: nie mamy nic do stracenia, tylko do zyskania. Włosi byli mocni, ale i u nas nie brakowało kozaków, reprezentantów Polski, był choćby Dziekan, który Włochom bardzo się podobał…
Przerastał Legię i polską ligę?
Miał ogromne umiejętności i serce do gry, piłkarz nietuzinkowy. Ale poza tym fajny kompan, uśmiechnięty, nienoszący nosa wysoko. Lubiłem się z Darkiem zakładać o najróżniejsze rzeczy, na przykład o to gramy.
???
Komu uda się więcej, ale nie wypić, tylko zrzucić na wadze podczas przerwy w rozgrywkach.
Dzisiejsza Legia wygrałaby z Interem?
Nie wiem. Jeśli znaleźliby odwagę w sercu, kto wie.
Pamięta pan pewien mecz we wrześniu 1979 roku…
Tego się nie da zapomnieć, ani opisać emocji mną targających. To było pożegnanie Kazimierza Deyny. Zagrał jedną połówkę w barwach Legii, po przerwie założył strój Manchesteru City. A w jego miejsce na boisku w szeregach Legii pojawiłem się ja. Kiedy spiker wyczytał, że miejsce Kazimierza Deyny zajmie Witold Sikorski, to aż gęsiej skórki dostałem.
To był pana jedyny kontakt z Deyną?
Nie, zagraliśmy bodaj w dwóch sparingach. On szykował się do wyjazdu do Anglii, ja w wieku 21 lat trafiłem do Legii z Piaseczna. Grałem tam w Elektroniku, trenował mnie Janusz Żmijewski, który z pozycji stopera przesunął mnie do ataku. A potem przywiózł na Łazienkowską, poszedł do Zbigniewa Korola i zareklamował. Usłyszał jednak, że takich jak ja, z Piaseczna, to w Legii było wielu, tylko niekoniecznie piłką byli zainteresowani. Trener Żmijewski zapewnił, że za pół roku będę grał w ekstraklasie. Pomylił się nieznacznie, na debiut czekałem osiem miesięcy.
Czyli komuś się pan jednak spodobał.
Jako członek drużyny rezerw, a przy tym poborowy odbywający w Legii zasadniczą służbę wojskową, miałem dyżury w mundurze na bramie. Kiedyś się zagapiłem, a jakiś samochód stał i trąbił domagając się wjazdu. Niespiesznie otworzyłem, a za kierownicą trener Andrzej Strejlau. Zaparkował i zamiast do klubu widzę, że wali prosto do mojej dyżurki. „Synia, jak wy się nazywacie, źle ci tutaj? To ja ci załatwię przeniesienie…” – zakomunikował. Nogi się trochę pode mną ugięły. To była środa, a w środy graliśmy sparingi przeciw pierwszej drużynie na Marakanie, piaszczystym bocznym boisku. Strzeliłem gola z 30 metrów. Po meczu trener podszedł i mówi: „Synia, od jutra trenujesz o 11-stej, ale z drugiej strony, na głównym boisku”. I tak się zaczęło. Dziewięć lat, blisko 200 ligowych meczów, 24 bramki.
A potem wspomniana kontuzja i wyjazd zagranicę. Na piłkarskiej emeryturze w Szwecji i Austrii zarobił pan więcej niż podczas występów w Legii?
Nie da się ukryć. W Legii dobrze zarabiali gwiazdorzy, ściągani na kontrakty z mocnych klubów – Kusto, Okoński, Dziekanowski… Ja przyszedłem z Piaseczna, cieszyłem się, że w ogóle jestem w Legii. W Oestersund było pięciu obcokrajowców – trzech Anglików, ja oraz Andrzej Sikorski. Gdybyśmy awansowali do pierwszej ligi, zostalibyśmy dłużej, ale nie udało się i wróciliśmy z Andrzejem do Polski, do Bugu Wyszków. Chciałem znów wyjechać zagranicę. Paweł Janas załatwił mi klub we Francji, ale musiałbym poddać się testom medycznym, a moje kolano raczej by ich nie przeszło. Miałem propozycję ze Stanów Zjednoczonych, z Milwaukee, ale musiałbym wyjechać sam. Nie chciałem zostawiać rodziny. W tym czasie kilku kolegów wyjechało samotnie i ich małżeństwa się rozpadły. W końcu przyjechał do Polski Bohdan Masztaler i namówił na Austrię. 800 kilometrów, mogłem zabrać rodzinę, w każdej chwili spakować się i wrócić. Tyle że nie wróciłem. Zostałem na stałe, już prawie 30 lat…
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 29/2020)