Zapracował na miano jednego z najlepszych bramkarzy Premier League. Został wybrany najlepszym zawodnikiem West Ham United w poprzednim sezonie. W reprezentacji Polski znów jest tym drugim, za Wojciechem Szczęsnym. I znów spokojnie czeka, aż będzie tym pierwszym. Przerabiał to już nie raz.
ROZMAWIAŁ ZBIGNIEW MUCHA
Z Łukaszem Fabiańskim rozmawialiśmy na długo przed meczem z Manchesterem City. Od czasu tej rozmowy wydarzyło się wiele – uraz, który mógł wykluczyć Polaka z sobotniego występu i wreszcie surowa lekcja, jakiej West Hamowi udzielili mistrzowie Anglii. Nie ma wątpliwości – zawód bramkarza w Premier League to jest wyjątkowo ciężka robota…
Jak nastrój na początku nowego sezonu?
W porządku, ale szykowałem się do niego bez przesadnej ekscytacji – mówi Fabiański. – Nie chcę, by zabrzmiało to, jakbym był znudzony robotą i jechał już wyłącznie na rutynce, ale mówię po prostu, jak jest. Inna sprawa, że im bliżej było inauguracji Premier League, tym napięcie stawało się mocniej odczuwalne.
Pozycja Łukasza Fabiańskiego w bramce West Hamu jest wciąż niepodważalna?
Nawet nie próbuję tak myśleć. Na wszystko trzeba zapracować i wciąż od nowa udowadniać swoją pozycję. Jednym słowem pracować tak, by żaden znak zapytania przy twoim nazwisku się nie pojawił. Niby banał, ale nie można go obejść – każdy mecz, każdy tydzień jest weryfikacją. To co było, czyli poprzedni sezon, już się nie liczy.
Jak w takim razie odebrałeś fakt, że klub sprowadził dwóch nowych, doświadczonych bramkarzy?
Spodziewałem się, że nastąpią ruchy na tej pozycji. Pod koniec poprzedniego sezonu trener bramkarzy wspominał mi, że Adrian odejdzie, a jeden z młodych golkiperów zostanie wypożyczony, by się ogrywał, więc klub będzie szukał uzupełnień. Stąd angaż Roberto z Espanyolu i Davida Martina z Millwall. Śmieję się, że razem mamy sto lat, bo ja mam 34, a nowi koledzy po 33. Stanowimy doświadczoną grupę, ale też bardzo fajną, a jakość jest widoczna na treningach. Trzeba ostro rywalizować, nie ma wyboru, jestem na to przygotowany. Właściwie odkąd opuściłem Arsenal, co sezon, wręcz co okno transferowe, mierzę się z podobną sytuacją.
A propos Martina, transfery na linii Millwall – West Ham są czymś naturalnym, biorąc pod uwagę legendarną już „miłość”, jaką darzą się fani obu londyńskich klubów?
No tak, to akurat dość znana sprawa, ale w przypadku Davida wszystko było proste. Skończył mu się kontrakt w Millwall, przyszedł do nas jako wolny zawodnik. West Ham zresztą nie działał w ciemno, ponieważ nasz trener bramkarzy pracował wcześniej z Martinem w Liverpoolu.
A gdzie nie pracował wasz trener bramkarzy…
To prawda, Xavi Valero ćwiczył golkiperów Liverpoolu, Valencii, Chelsea, Realu, Napoli, Interu… Przeważnie był członkiem sztabu szkoleniowego Rafy Beniteza.
Pomaga współpraca z takim fachowcem?
Na pewno. Zacząłem większą uwagę zwracać na pewne aspekty, dotąd być może delikatnie zaniedbywane. Choćby na to, co dzieje się na boisku i jak powinienem reagować na zmieniającą się sytuację na murawie i nowe okoliczności. Po każdej analizie przygotowanej przez Xaviego mam wrażenie, że czegoś wciąż mi brakuje.
On rządzi bramkarzami? Manuel Pellegrini nie interesuje się waszymi zajęciami?
Interesuje, ale ma ogromne zaufanie do trenera Valero.
Podobnie jak klub do samego Pellegriniego?
Oczywiście. Jego pozycja jest bardzo mocna. Taka była zresztą od początku. Kiedy przyszedł do klubu natychmiast, na jego wyraźne życzenie, w ciągu dwóch tygodni, postawiono nowy pawilon w centrum treningowym, z siłownią i pomieszczeniami dokładnie takimi, jakie zadysponował nowy menedżer. Jeśli chodzi o kwestie sportowe i pozasportowe, wszystkie oczekiwania trenera są spełniane. Widać wyraźnie, że klub wiąże spore nadzieje z jego pracą.
Dziesiąte miejsce na mecie sezonu 2018-19 usatysfakcjonowało kibiców, zawodników i właścicieli West Hamu?
Mam wrażenie, że to był jednak sezon poznawczy. Było sporo momentów kiepskich, jak choćby na początku sezonu, lecz wiele również pozytywnych. Uczyliśmy się wszyscy siebie nawzajem, łącznie z trenerem. Utworzyła się nowa grupa, która teraz okrzepła i wiemy już chyba czego się po sobie spodziewać.
Zimą sam mówiłeś, że aspiracje Młotów sięgają nawet europejskich pucharów.
Bo to prawda. Nawet niedawno, na początku letniego okna transferowego menedżer zakomunikował nam, że oczekuje kroku naprzód, który razem musimy wykonać.
Sądząc po nowych nabytkach nie jest to wykluczone.
Patrząc przez pryzmat dwóch ostatnich okien transferowych widać dokładnie, że klub w pełni zaufał menedżerowi, a ten ściąga zawodników mogących podnieść jakość kadry. Tym razem West Ham przeprowadził dwa dość duże gotówkowe transfery – to Sebastien Haller z Eintrachtu Frankfurt i Pablo Fornals z Villarrealu. Wygląda na to, że to może być duża jakość dodana dla zespołu. Pabla obserwowałem podczas niedawnych mistrzostw Europy U-21 i bardzo podobała mi się jego gra.
Wiedziałeś już wtedy, że będzie twoim kolegą klubowym?
Oficjalnie nie, ale na naszej wewnętrznej grupie przewijał się ten temat.
Miano „Młota Sezonu” zobowiązuje?
Być może, na pewno jednak nie paraliżuje. To miłe, że po latach przyszedł czas także na indywidualne wyróżnienia, ale mnie interesuje jedno – być skutecznym w swojej robocie. Nie wszystko zależy ode mnie, ale to co akurat zależy, staram się robić jak najlepiej. Bramkarz powinien być solidny, a drużyna powinna czuć, że ma w nim oparcie.
Masz poczucie, że wciąż rozwijasz się jako zawodnik?
Nigdy nie zakładam sobie, że dojdę do jakiegoś punktu, osiągnę sufit i na tym poprzestanę. Jest tak dużo niuansów w naszej profesji, a gra bramkarza cały czas ewoluuje, że z każdym treningiem można się poprawiać. Nie wiem, czy wszystko co robię, będzie natychmiast dostrzegalne gołym okiem przez kibiców, ale mam nadzieję jeszcze podnieść swój poziom. Dziś na przykład wiem doskonale, że nawet w ciągu minionych dwunastu miesięcy zrobiłem postęp i czuję różnicę w swojej grze w odniesieniu do czasu, kiedy przechodziłem do West Hamu. Choćby w aspekcie zrozumienia roli bramkarza na boisku.
Zdobywca Złotych Rękawic w poprzednim sezonie Premier League, czyli Alisson Becker, to w twojej opinii najlepszy obecnie bramkarz świata?
Nie potrafię odpowiedzieć. Natomiast patrząc przez pryzmat tego, co osiągnął w tym roku, że wygrał Ligę Mistrzów, Copa America, że był o krok od mistrzostwa Anglii, że wszędzie wybierany był najlepszym golkiperem rozgrywek, był to na pewno jego sezon.
W Anglii zapanowała euforia po tym, kiedy oba finały europejskich pucharów stały się wewnętrzną sprawą klubów Premier League?
Euforia to może za dużo powiedziane, bardziej satysfakcja i potwierdzenie pozycji jaką zdobyła Premier League. Akurat w czasie kiedy rozgrywane były mecze finałowe Champions Legue i Ligi Europy byłem poza Wielką Brytanią, więc może coś mnie ominęło, ale odnoszę wrażenie, że nikt w samozachwyt nie popada. To już historia. Teraz trzeba uważać na innych, bo taki przypadek jak w tym roku na pewno skłonił duże europejskie kluby do działania. Wielcy mają motywację, by nie dopuścić drugi raz do podobnej sytuacji.
Przed sezonem West Ham poleciał do Chin. Celem był tylko udział w Asia Trophy, czy mieliście czas również na odpoczynek, zwiedzanie, podróże?
Liczyła się przede wszystkim popularyzacja Premier League w Azji i treningi. Ćwiczyliśmy nawet dwa razy dziennie, więc na prywatne wycieczki nie było oczywiście czasu. Bodaj raz tylko, wieczorem, wybraliśmy się z zespołem na 40-minutowy spacer po Szanghaju, i to wszystko.
West Ham nie jest topowym klubem w skali europejskiej. Jak było z waszą popularnością w Chinach?
Na pewno nie było tak, jak w przypadku Manchesteru City, który poleciał do Chin ze swoimi wszystkimi gwiazdami i Pepem Guardiolą, ale też spotykaliśmy mnóstwo fanów w koszulkach Młotów. Znali londyńskie, kibicowskie przyśpiewki, rozpoznawali piłkarzy, widać było wyraźnie, że Premier League to jednak marka globalna.
Dziwne uczucie grać w Chinach z Newcastle, Wolverhampton czy City?
Kompletnie inne doświadczenie. W lidze co tydzień jest wojna, spinka niesamowita i ciśnienie. Nagle z tymi samymi ludźmi gramy towarzysko i nasze reakcje są w tym momencie inne – luźniejsze, bardziej koleżeńskie.
Jak spędziłeś urlop?
Rodzinnie. Polecieliśmy do Grecji, ale także sporo podróżowaliśmy po Polsce. Chcieliśmy wraz z żoną poznać lepiej wschodnie tereny naszego kraju, dlatego wybraliśmy się na przykład do Lublina.
Popularność nie przeszkadzała w odpoczynku?
Różnie z tym bywało, ale staraliśmy się odwiedzać te najpopularniejsze turystycznie miejsca, jak choćby Kazimierz Dolny, poza weekendami, kiedy było tam trochę luźniej.
Przewidujesz jakieś trudności z awansem do finałów mistrzostw Europy 2020?
Owszem, jedną, ale podstawową. Jeśli choć przez moment pomyślimy, że robota została już zrobiona i wszystko jest pozamiatane, staniemy się swoimi najgroźniejszymi przeciwnikami. Oczywiście sytuacja wyjściowa jest znakomita, ale lepiej dmuchać na zimne. Skupienie, powaga plus piłkarska jakość powinny wystarczyć, by spokojnie wywalczyć awans.
Co potem?
No właśnie. Awans to jedna rzecz, a druga, równie ważna, to w jaki sposób zaprezentujemy się w turnieju finałowym. Ważne jest, byśmy się rozwijali sportowo. Wyniki uzyskane dotąd w eliminacjach są bardzo dobre, ale jakość gry wymaga koniecznie poprawy.
Jak odebrałeś deklarację selekcjonera Jerzego Brzęczka, że w eliminacjach pierwszym bramkarzem reprezentacji Polski będzie jednak Wojciech Szczęsny?
Spokojnie. Tym bardziej, że selekcjoner zakomunikował również, że co pewien czas będzie tę decyzję potwierdzał lub zmieniał, zatem sytuacja pozostaje otwarta. Nie obrażam się na nic, nawet jeśli mam być rezerwowym, ale oczywiście liczę, że mogę być jedynką.
Czyli w twoim wypadku to nic nowego?
Nic nowego, ale i nic fajnego. Nie będę przecież przekonywał, że lubię być rezerwowym.
W takim razie po udanych meczach z Macedonią Północną oraz Izraelem, kiedy zastąpiłeś kontuzjowanego Szczęsnego, musiałeś czuć podwójną satysfakcję?
Bez przesady, cieszyłem się po prostu, że wykonałem swoją robotę dobrze, a przede wszystkim, że drużyna zgarnęła komplet punktów, w dodatku bez straty bramki. Być człowiekiem, który może pomóc i który nie zawiedzie – to dla mnie dość istotna sprawa…