W szczytowych momentach, kiedy Czerwone Diabły zostawały wicemistrzami Anglii czy w dwóch kolejnych sezonach kwalifikowały się do Ligi Mistrzów, Norweg uchodził za najodpowiedniejszego trenera drużyny od odejścia ze stanowiska Sir Alexa Fergusona. W okresach marazmu, gdy ekipa z Old Trafford nie była w stanie nawiązać rywalizacji o tytuł mistrzowski, nie wychodziła z grupy Ligi Mistrzów czy przegrywała półfinały Ligi Europy, Pucharu Anglii i Pucharu Ligi, 48-latek był sprowadzany do miana poprzednika człowieka, który zaprowadzi zespół na szczyt, gdyż on nie zdoła tego zrobić. W chwilach kryzysu, jak porażka w finale Ligi Europy czy passa pięciu przegranych w siedmiu występach ligowych, Solskjaera degradowano do rangi wuefisty.
Najbardziej trwałym, ponadczasowym wręcz sformułowaniem określającym byłego już opiekuna Manchesteru United zdaje się jednak być człowiek-comeback. Specjalista od odrabiania strat. Na tym zbudowana i oparta była cała jego kadencja.
Gdyby nie rzeczona specjalizacja, Solskjaer nie zostałby tymczasowym trenerem Czerwonych Diabłów. Pod względem sportowym klub z Old Trafford jest zarządzany chaotycznie, absurdalnie i komicznie, ale nawet on nie zdecydowałby się zastąpić Jose Mourinho szkoleniowcem Molde, który ma w dorobku dwa mistrzostwa Norwegii i puchar tego kraju, a z Cardiff spadł z Premier League. Ole miał jednak asa w rękawie. Gola na wagę triumfu w kultowym finale Ligi Mistrzów z 1999 roku, w którym do 90. minuty Bayern Monachium prowadził z Manchesterem United 1:0, lecz przegrał 1:2. Trudno o lepszego kandydata do roli opiekuna drużyny, który nie będzie narzekał na status tymczasowego, poprawi atmosferę w zespole i nakarmi kibiców optymizmem, wynikającym z sentymentu i wspomnień lepszych czasów.
Gdyby nie rzeczona specjalizacja, Solskjaer nie zostałby następnie pełnoprawnym trenerem Czerwonych Diabłów. Pod wodzą Norwega wyniki i styl gry drużyny znacząco się poprawiły. Za kamień węgielny jego blisko trzyletnich rządów trzeba jednak uznać dwumecz z Paris Saint-Germain w ⅛ finału Ligi Mistrzów. W pierwszym, domowym spotkaniu Manchester United przegrał 0:2. W drugim, wyjazdowym do trzeciej minuty doliczonego czasu gry prowadził 2:1, co nie zapewniało mu awansu do ćwierćfinału. Dopiero w ostatnich sekundach starcia Marcus Rashford z zimną krwią wykorzystał rzut karny i wprawił angielską część trybun Parc des Princes w stan ekstazy. Nie tylko tę zresztą, bo i przebywającego w studio telewizyjnym Rio Ferdinanda. – Być może Manchester United nie będzie mi wdzięczny, ale powinien wyciągnąć kontrakt, położyć go na stole, pozwolić mu [Solskjaerowi – przyp. MS] wpisać jakiekolwiek sumy chce, a następnie złożyć podpis – zaapelował były stoper. Trzy tygodnie później jego rada została wysłuchana. Ole zasiadł za kołem na stałe.
Gdyby nie rzeczona specjalizacja, Solskjaer zapewne straciłby pracę wcześniej. Osiągałby bowiem słabsze rezultaty, wpadałby w poważniejsze i częstsze kryzysy. Pod jego wodzą Czerwone Diabły zdobyły 53 punkty ligowe z pozycji przegrywającego. Czasami tracącego do przeciwnika nie jeden, a dwa gole. Podobnie było w fazach grupowych Ligi Mistrzów, gdzie drużyna z Old Trafford sięgnęła po 8 oczek, choć musiała gonić wynik. W Pucharze Anglii udało jej się awansować do kolejnej rundy, mimo że na pewnym etapie potyczki to rywal był bliższy celu. Teza, iż Manchester United Ole Gunnara Solskjaera był jedną z najlepiej odrabiających straty ekip na świecie, nie jest daleka od prawdy, a może trafia w jej sedno.
Źródła, na które powołują się dziennikarze portalu The Athletic, twierdzą, że gdyby Czerwone Diabły dogoniły Watford i przynajmniej zremisowały na Vicarage Road, Solskjaer mógłby utrzymać posadę. Jak na ironię, człowiek-comeback musiał odejść, wszak tym razem comebacku nie było.
Maciej Sarosiek