Mocno zaczynamy – mówi Madejski. – Cieszymy się, że udało się w taki sposób rozpocząć rozgrywki, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to nie jest przypadek. Trener Elsner jest bardzo wymagający, ciężko pracuje, my również.
KAŻDY WSZEDŁ NA WYŻSZY LEVEL
Jakim trenerem jest Luka Elsner?
Wymagającym, nawet bardzo. To osoba, która nie patrzy na nazwiska, każdego traktuje tak samo. Ma na nas pomysł, trenujemy bardzo intensywnie i czasami nawet pojawiają się jakieś delikatne problemy z tego powodu, ale ta ciężka praca przekłada się później na wyniki. Wyciąga z nas wszystko, co mamy najlepsze.
Treningi są cięższe niż wcześniej?
Zdecydowanie tak. Patrząc na poprzednie miesiące czy lata, to są one nie tylko bardziej intensywne, ale też po prostu dłuższe. Trener nie ma problemu z tym, by jakieś ćwiczenie przedłużyć o dziesięć czy nawet dwadzieścia minut. Na przykład na treningach taktycznych niekiedy musimy dłużej zostać, by wszystko działało dokładnie tak jak chce tego trener. Nie może być sytuacji, że ktoś prawie wszystko rozumie. Każdy musi rozumieć wszystko od A do Z.
Byliście tym zaskoczeni?
Może na początku, przynajmniej tak mi się wydawało. Po kilku dniach jednak wszyscy przywykli, a dzisiaj pewnie każdy powie, że wszedł na wyższy level. Myślę, że obecne treningi są po prostu bardziej wymagające też dla ciała i organizmu, a to wymaga odpowiedniego przygotowania do takiej jednostki. Mam na myśli przede wszystkim odpowiednie odżywianie czy regenerację. W ćwiczeniach jest sporo zwrotów, skrętów i innych elementów, których wcześniej nie wykonywaliśmy.
ZMIANA PO CZTERECH KOLEJKACH
Zacząłeś ten sezon jako dwójka. Łatwo było sobie to ułożyć w głowie?
Na początku przygotowań usłyszeliśmy, że wszyscy zaczynamy z czystą kartą i rywalizujemy o miejsce w składzie. W pewnym momencie miałem poczucie, że mogę być najbliżej podstawowej jedenastki, jednak przed pierwszym meczem ligowym trener zdecydował, że Henrich Ravas rozpocznie sezon jako numer jeden. Przyjąłem tę decyzję z lekkim rozczarowaniem, ale uszanowałam decyzje.
Pozycja bramkarza jest specyficzna. Trenerzy często ustalają hierarchię na podstawie okresu przygotowawczego, a to było kilka dni przed pierwszym meczem ligowym. Gdyby ta rozmowa odbyła się na początku okresu przygotowawczego, to wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Inna sprawa, że nie chciałem się przeprowadzać do innego miasta. Mam żonę, dziecko, dobrze czujemy się w Krakowie, więc uznałem, że trzeba powalczyć o swoje. Mam jeszcze rok kontraktu i chciałem ten czas wykorzystać.
Co poczułeś, kiedy trener po meczu z Jagiellonią dokonał zmiany?
Nie spodziewałem się takiej rozmowy. Kiedy trener mnie zaprosił, miałem zupełnie inne przypuszczenia. Sądziłem, że może chodzić o kwestię konkurencji na mojej pozycji i ewentualne sprowadzenie nowego bramkarza.
A co usłyszałeś?
Wszedłem do gabinetu i trener od razu powiedział, że mecz z Widzewem zacznę w pierwszym składzie. Byłem zaskoczony, bo rzadko się zdarza, że zmieniasz bramkarza po czterech kolejkach. W Białymstoku wysoko przegraliśmy, ale była czerwona kartka i doznaliśmy pierwszej porażki w tym sezonie. W dodatku Ravi niczego poważnego nie zawalił, dlatego był to scenariusz, którego nie zakładałem.
KLUB NIE MIAŁ NA MNIE POMYSŁU
Sebastian Madejski jest życiowym optymistą czy pesymistą?
Jest realistą, który idzie bardziej stronę optymisty. Kiedyś byłem dość negatywnie nastawiony do wszystkiego, sporo narzekałem, ale w końcu zmieniłem nastawienie i myślenie, ponieważ mnie to niszczyło od środka. Dostałem kilka kopniaków od życia, ale tego zawodowego, bo na prywatne kompletnie nie narzekam! Dzisiaj staram się patrzeć z większym dystansem i uśmiechem na wiele spraw. Zmiana nastawienia była kluczowa w moim życiu.
Po odejściu z Podbeskidzia. Kiedy rozwiązałem kontrakt poczułem ulgę. Odchodziłem na wypożyczenia, klub nie miał na mnie pomysłu i wiedziałem za każdym razem, że nie chcę tam wracać. To mnie niszczyło, bo kiedy jedziesz na trening i jesteś zły, że musisz być w miejscu, w którym nie chcesz być, to pojawia się frustracja.
Czasem tak bywa, że w niektórych klubach wychowankowie nie otrzymują pełnego wsparcia. Dzisiaj trudno oceniać czy odpowiedzialność była bardziej po mojej stronie czy klubu… Nieistotne. Po odejściu z Podbeskidzia przez dwa miesiące nie miałem żadnego klubu. W końcu trafiłem do Olimpii Elbląg i wróciła mi radość z życia piłkarskiego. Później przyszedł Motor Lublin, gdzie świetnie współpracowało mi się z trenerem Arkadiuszem Onyszko.
DROGA DO PIERWSZEGO SKŁADU
W Motorze miałeś fantastyczny sezon – 28 meczów, 22 stracone gole i 14 czystych kont, a na koniec awans do Betclic 1. Ligi. Dlaczego nie zostałeś w Lublinie?
To trochę dziwna historia. Dogadaliśmy się na przedłużenie kontraktu, zawarliśmy ustne porozumienie, a na koniec nie dostaliśmy papierów do podpisania. Ponoć coś miało zostać wysłane na maila i nie zostało.
No i wylądowałeś w Cracovii.
Tak to się skończyło. Byłem po kontuzji, miałem naderwane więzadło poboczne w kolanie i stwierdziłem, że Cracovia będzie dobrym miejscem do odbudowy. Pierwsza drużyna jest w Ekstraklasie, rezerwy w trzeciej lidze, więc można było w ciszy pracować.
Trafiłeś do Cracovii, ale w pierwszym sezonie tylko raz byłeś w kadrze meczowej na spotkanie w Ekstraklasie.
Dołączyłem do pierwszego zespołu, ale wiedziałem, że będę grał jedynie w rezerwach. W jedynce byli wówczas Karol Niemczycki, Lukas Hrosso i Adam Wilk. Nie miałem złudzeń, co do występów w Ekstraklasie.
Tymczasem nagle z bramkarza rezerw stałeś się jedynką w Ekstraklasie.
Dość szybka i nieoczywista to była droga. Muszę oddać olbrzymi szacunek trenerom Jackowi Zielińskiemu i Marcinowi Cabajowi, że wtedy na mnie postawili. Bez nich prawdopodobnie nie byłoby mnie tu dzisiaj w tym miejscu. Wiem, że trener Cabaj mnie obserwował i miał plan, by mnie odbudować i rozwinąć. Otrzymanie szansy to jedno, ale wykorzystanie jej to drugie. Dobrze wyglądałem w sparingach i zostałem pierwszym bramkarzem.
Jak trener Zieliński ci to zakomunikował?
Zapamiętam tę rozmowę na całe życie. Przyszliśmy do trenera we trójkę, czyli ja, Adam i Lukas. W gabinecie był też trener Cabaj, ale to trener Zieliński zaczął rozmowę. Powiedział, że bardzo podobała mu się nasza praca na obozie, widzi, że walczymy o pierwszy skład, ale po okresie przygotowawczym to ja będę jedynką.
PIERWSZY WYJAZD NA EKSTRAKLASĘ
Był w twoim życiu taki moment, kiedy zwątpiłeś w swoją drogę?
Bardzo długo grałem w piłkę tylko dlatego, że to lubiłem. Nie zakładałem, że będę z tego żył. Dopiero jako nastolatek poczułem, że całkiem nieźle mi to wychodzi i z tej mąki może uda się upiec jakiś chleb. Kiedy trafiłem do rezerw Podbeskidzia, uwierzyłem, że faktycznie mogę iść w tym kierunku.
Jako siedemnastolatek pojechałeś po raz pierwszy na mecz Ekstraklasy…
Ale w innej roli. Nie jako kibic. Pojechałem jako… trener.
Jak to?
Nasz trener bramkarzy dostał czerwoną kartkę i nie mógł być na ławce. Pojawił się więc pomysł, że to ja rozgrzeję przed meczem Richarda Zajaca. Graliśmy z… Cracovią. Byłem podekscytowany, że mogę oglądać taki mecz z ławki i w jakikolwiek sposób pomóc Ricziemu. Spaliśmy w czterogwiazdkowym hotelu, co było dla mnie nowością. Całe życie wychowywałem się na wsi, dlatego byłem bardzo podekscytowany. Wyszliśmy na rozgrzewkę i w zasadzie nie byłem w stanie dobrze kopnąć piłki. Prawie wszystkie podania i strzały były niedokładne…
Ty wymyślałeś ćwiczenia na rozgrzewce?
Aż tak dużego zaufania do mnie nie mieli. Przecież Richard mógłby być moim tatą. Żartuję! Gdzieś w okolicy ławki na trybunach był trener bramkarzy i trochę podpowiadał, co mamy robić. Inna sprawa, że ja te ćwiczenia znałem. Byłem bardzo oszołomiony i zmieszany w tej sytuacji. Po raz pierwszy byłem na murawie takiego stadionu, przed meczem w Ekstraklasie, gdzie z trybun różne teksty leciały. To wszystko było tak abstrakcyjne…
Ponoć jako dziecko grałeś w polu. Nie chciałeś iść w tę stronę?
Byłem zawodnikiem ofensywnym aż do czwartej klasy podstawówki. Wtedy trzeba było się zdecydować na konkretną pozycję. Chodziłem do szkoły sportowej i mieliśmy w grupie tylko jednego bramkarza. Nie za bardzo lubiłem biegać, więc stwierdziłem, że może ja spróbuję swoich sił. Początki były trudne, puszczałem mnóstwo baboli, ale trenowałem i się rozwijałem. Mój tata był też w przeszłości bramkarzem, grał w niższych ligach. W dodatku w Podbeskidziu szkolenie bramkarzy było na naprawdę niezłym poziomie. Mieliśmy w zasadzie codziennie treningi ukierunkowane na naszą pozycję, a w tamtych czasach wcale nie było to normą w innych klubach. W gimnazjum poczułem, że jestem już naprawdę niezły w swoim fachu. W liceum otrzymałem pierwsze stypendium, chyba w granicach czterystu złotych.
Sodówka nie uderzyła?
W tamtych czasach z taką wypłatą byłem królem życia wśród rówieśników! A mówiąc zupełnie serio, od zawsze byłem typem śmieszka. Kiedy koledzy dogryzali, że jestem gwiazdą, to… szedłem w to. Do dzisiaj taki jestem, umiem żartować z innych, ale przede wszystkim z siebie.
Leszek Ojrzyński skomentował wygraną z liderem. „Cieszę się, że poradziliśmy sobie z problemami”
Zagłębie Lubin w drugim meczu 15. kolejki PKO BP Ekstraklasy pokonało Górnika Zabrze 2:0. Miedziowi wciąż pozostają niepokonani na własnym terenie, co podkreślił na konferencji prasowej Leszek Ojrzyński.
Zagłębie Lubin sprawiło w piątkowy wieczór niespodziankę, pokonując Górnika Zabrze. Gole dla ekipy ze stolicy polskiej miedzi strzelali Leonardo Rocha i Filip Kocaba. Obejrzyj bramki i najciekawsze akcje spotkania.