Przemysław Iwańczyk: Franciszek Wielki, czyli jaki był trener Smuda
Widzew Łódź i Wisłę Kraków powiódł do w sumie trzech mistrzostw Polski, Lecha Poznań – do triumfu w krajowym pucharze. Wniósł świeżość do polskiego futbolu siermiężnych lat 90-tych. Choć bez reprezentacyjnych sukcesów, zostanie zapamiętany jako selekcjoner, który prowadził Polskę w Euro rozgrywanym na naszej ziemi. Franciszek Smuda to nie tylko trener, to wielka osobowość, którą doceniali nawet zaciekli jego przeciwnicy.
Przemysław Iwańczyk
POLSAT SPORT
Nie trzeba się zbytnio wysilać nad epitafium zmarłego w niedzielę 76-letniego Smudy. Mógłby je stanowić zbiór wszystkich anegdot, powiedzeń, przejęzyczeń, jakie wypowiedział, jego całe trenerskie życie można zawrzeć i opisać jego własnymi słowami. Ktoś jednak słusznie zauważył, że za dość kostropatą powierzchownością, w której trudno było dostrzec wysublimowany język i wersalskie maniery, krył się pełen wrażliwości człowiek. Twardy jak skała na zewnątrz, ale dotkliwie przeżywający krytykę i niepowodzenia w zaciszu własnego sumienia. Był butny, uparty, ale na końcu sprawiedliwy. Jak zawsze w przypadku raptusów, gubiło go często słowo wyprzedzające myśl. Podejmował decyzje radykalne, nad którymi pewnie by się zastanowił, gdyby ktoś pozwolił mu przetrawić sprawę choć przez kilka minut.
Człowiek znikąd
Ale miało to i dobre strony, bo w tym intuicyjnym działaniu, żeby nie powiedzieć szarlataństwie, była wielka pasja. Nie tylko do futbolu. Z równym zacięciem Smuda potrafił dyskutować i upierać się przy swoim, kiedy szło o najlepsze gatunki piwa czy samochody. To był po prostu Smuda.
Trzydzieści równo lat spędził Franz – niewielu miało przywilej, by go tak nazywać – jako trener w polskiej piłce. Pojawił się znikąd w sezonie 1993-94, obejmując Stal Mielec. Znikąd, czyli po okresie emigracji w Stanach Zjednoczonych, Niemczech i Turcji. Tej futbolowej, ale nie tylko. To tam porządkował prywatne, momentami dość burzliwe życie, do czego niechętnie wracał. Już ten rozdział, dość poważny, biorąc pod uwagę przeplatające się piłkarskie losy Smudy z tragiczną historią Kazimierza Deyny, zasługują na obszerny rozdział książki, jeśli nie na film. To, co wydarzyło się później, wszyscy znają. Smudę przez lata kochano, jak w Łodzi czy Krakowie, i nienawidzono, gdy sprowadzono go do roli nieudacznika po Euro 2012, kiedy Polska nie wyszła z grupy. Z perspektywy wiemy, że mało komu się udawało unieść piłkarskie oczekiwania całej Polski, że w zasadzie sprostał temu tylko Adam Nawałka, ale wtedy Smuda był jednym z pierwszych, na którym dokonano medialnego linczu.
Pogarda dla korupcji
Smuda (rocznik 1946) łączył pokolenia. Z jednej strony bliski był zmarłym niedawno Wojciechowi Łazarkowi (1937) czy Orestowi Lenczykowi (1942), z drugiej strony był awangardą w siermiężnych latach 90-tych, proponując grę w dziadka, a nie bieganie bez piłki po górach, preferując futbol kombinacyjny, a nie prosty jak kombinerki.
Był awangardą także dlatego, że nie uznał korupcji jako jedno z narzędzi trenerskiego wpływu. Kiedy ta kwitła w najlepsze i wszyscy uważali to za normę, on wyrażał pogardę dla takich praktyk i ludzi, którzy są w nią uwikłani.
Widzewowi dał dwa z czterech mistrzostw Polski i oczywiście drugą w historii polskiej piłki fazę grupową Ligi Mistrzów, Wiśle pierwszy tytuł po 21 latach przerwy, a Lechowi Puchar Polski. Kibicom dał wiele radości, dziennikarzom lawinę barwnych cytatów, z których kilka weszło do piłkarskiego słownika.
Pamiętam zdziwienie ludzi z mikrofonami w ręku, kiedy Smudę, wówczas trenera Widzewa, zapytano o Rafała Siadaczkę. Nieistotny był kontekst, Smuda miał dość powtarzającego się pytania. Wreszcie eksplodował. Jego „kaczka, sraczka, padaczka, Siadaczka” stało się dżinglem w publicznym Radiu Łódź, a w Smudzie zaczęto dostrzegać źródło takich „smaków”, więc prowokowano go tym bardziej.
Deklinacja
Smuda nie dbał o język – tak w jego poprawnym używaniu, jak i przekazie. Jest najprawdziwszą prawdą jego dialog z Maciejem Szczęsnym, który z krnąbrnego podopiecznego szybko stał się partnerem godnym największego zaufania.
– Muszę wrócić do nauki języka – miał żalić się Smuda.
– Czego? – dopytywał Szczęsny.
– No, języka muszę znów się uczyć.
– Polskiego?
– Nie, kur…, hiszpańskiego!
Chodziło o propozycję pracy w Hiszpanii, a po powrocie do Polski Smuda rzeczywiście miał spory problem nawet z deklinacją. „Dziś zajmiemy się rzutyma rożnami! Rzutymi rożnemi… Rzutoma rożnoma… Ch…, kornerami”.
Później już poszło. „Ja nie jestem miękkim ch… robiony. Nie padam na kolana, nie lamentuję. Ja jestem Smuda. Mam swój charakter i dzięki temu dotrę do celu” – w ten oto sposób Smuda przedstawił się jako selekcjoner. Że piłkarza poznaje się po tym, jak wchodzi po schodach, czy o przewadze skuteczności trenerskiego nosa nad laptopem, w którym można co najwyżej gołe baby pooglądać, też się wszyscy dowiedzieli.
Wspomnienie Żewłaka
Zbyt wiele Smuda dla polskiego futbolu zrobił, by wspominać go tylko zabawnymi, choć momentami żenującymi sytuacjami. Wiadomość o krytycznym stanie byłego selekcjonera obiegła światek już kilka dni temu. Takie wieści albo zmuszają do przygotowania dziennikarskich podsumowań, albo przynajmniej wysłuchania retrospektywnego spojrzenia na bohaterów, których czas dobiega końca. Pośród gąszcza wypowiedzi, mniej lub bardziej ciekawych, jedno jest ważne i refleksyjne na tyle, by przytoczyć je w całości.
Michał Żewłakow pod wodzą Smudy rozegrał w kadrze 11 ze swoich 102 występów. Być może mariaż ten potrwałby dłużej, sięgając wspomnianego Euro 2012, gdyby nie incydent w samolocie w drodze z tournee po Stanach Zjednoczonych. Żewłakow i Artur Boruc pofolgowali z winem na pokładzie, to był dla nich koniec przygody z kadrą Smudy.
– Kiedy odchodzi od nas ktoś, kogo dobrze znaliśmy, staramy się zapamiętać tylko te pozytywne obrazy z nim związane. W moim przypadku był to trener, który był przy mnie w momencie, kiedy było wokół mnie kontrowersyjnie. Zostając selekcjonerem, głośno powiedział: znajdę miejsce w kadrze dla Michała Żewłakowa. Więc nie patrzę na niego, jak na kogoś, kto mi tę karierę zakończył, ale ją o rok przedłużył – mówi Żewłakow. – Był to człowiek specyficzny. Częściej kierował się impulsem niż racjonalnymi przesłankami po przemyśleniu wszystkiego. Żeby jednak zrozumieć jego podejście do życia, trzeba było go bliżej poznać. A co ciekawe, nawet w życiu prywatnym Smuda częściej był trenerem niż normalnym człowiekiem.
Uparciuch, który uwielbiał piłkę
– Zadzwoniłem ostatnio do trenera z życzeniami na jego urodziny, był to mój pierwszy telefon po bardzo długim czasie. Dzień dobry, trenerze, tu Michał Żewłakow. Jego reakcja? Jak wyrwany z letargu, w swoim stylu odparł: O, k…, ciebie to bym się nie spodziewał. Rozmawialiśmy chyba 40 minut – kontynuuje Żewłakow. – Emanował radością, był zupełnie inny niż wtedy, kiedy mieliśmy relację na boisku i w szatni. Powiedziałem mu po wszystkim: trenerze, znamy się od jakiegoś czasu, mieliśmy różne koleje losu, ale jedyne, czego brakowało mi w naszej relacji, znajomości, przyjaźni, to takiej właśnie rozmowy. Bo wreszcie była to rozmowa nie trenera z zawodnikiem, ale po prostu dwóch ludzi. Byliśmy w końcu pozbawieni tych wszystkich obligacji, które ciążyły na nas w relacji sportowej.
Uparciuch, który uwielbiał grać w piłkę – tak opisałbym Smudę od strony sportowej. Nie zawsze mu się to udawało, ale zawsze do tego dążył. To nie był człowiek, który komuś chciał zrobić krzywdę, albo pokazać, że jest lepszy niż się wszystkim wydaje – opisuje Żewłakow. – On po prostu był uparty, ale i chyba wrażliwy, choć akurat to mogą potwierdzić tylko ci, którzy pracowali z nim przez wiele lat. Smuda przebaczał. Wszystko wybaczał, jeśli rekompensata ze strony zawodnika szła z boiska. Dobry mecz wystarczył. Ale łatwo było mu podpaść. Zwłaszcza wtedy, kiedy ktoś chciał pokazać na boisku coś, do czego nie był stworzony. Smuda szybko to wychwytywał. Był szczery i żądał tej szczerości w zamian, czy to na boisku, czy poza nim.
Z Żewłakowem rozmawialiśmy na temat Smudy dość długo. Sam Smuda długo nie lubił rozmawiać. Kiedy chciał kończyć, rzucał: ludzie złoci, ja muszę do roboty, tu trzeba zap…
– Trenerze, a autoryzacja?
– Ch… z tym, napisz tak, żeby było dobrze. Żebym nie wyszedł na idiotę.
Spoczywaj w spokoju, Trenerze!
Można go było lubić, można było nie, ale szacunek wielki za to co osiągnął mu się należy. A że nie zawsze wychodziło? Nie ma i nie będzie ludzi idealnych. Spoczywaj w spokoju panie Franciszku!
Jeden z lepszych trenerów w latach 90-2000. W polskiej rzeczywistości nie jest łatwo funkcjonować jako trener i to jeszcze przez tyle lat . Widzew Wisła K. Lech grały atrakcyjny widowiskowy fubool w Ekstraklasie. Każdy pamięta mecze Legia 1-2 Widzew i Legia 2-3 Widzew. Dramaturgia i wysoki poziom drużyn Smudy był zapewniony.