Przejdź do treści
Premier League – czas podsumowań

Ligi w Europie Premier League

Premier League – czas podsumowań

W pierwszej części podsumowania sezonu ligi angielskiej wskazujemy w głównej mierze tych, którym zdobyte trofeum niekoniecznie jest potrzebne do uargumentowania, że wykonali dobrą robotę.




MICHAŁ ZACHODNY

Co to był za sezon…

… w którym Sean Dyche znów zrobił swoje. Nie zostanie on pewnie menedżerem sezonu, pewnie znów nie dostanie propozycji z klubu o większych możliwościach niż Burnley, nie tylko ze względu na brak opcji. Nie dostanie też za to żadnego trofeum, choć zakończenie rozgrywek w górnej części tabeli jest niewątpliwym sukcesem 49-latka i jego zespołu. To drugie takie osiągnięcie w ostatnich trzech latach i ponownie zaskoczenie dla wszystkich, którzy typowali ich do walki o utrzymanie. W 2020 roku Burnley punktowało na poziomie Manchesteru United. – Nie chcę przesadnie się na tym skupiać, ale trzeba zestawić budżet i finanse klubu z sytuacją na rynku. Widzieliśmy po przykładzie Leeds United, który w świetnym stylu awansował do Premier League, a na pensje piłkarzy wydaje 60 milionów funtów z premiami. My jesteśmy od tego daleko, ale jako klub jesteśmy bezpieczni. Znalezienie tej równowagi, wygrywanie i spisywanie się bardzo dobrze w Premier League jest trudne. Każdy w klubie jest oddany sprawie – mówił Dyche. Był jednak taki moment po wznowieniu rozgrywek, że sam nie wiedział, czy jest gotów na kolejny rozdział tej walki. Może to być frustrujące, zwłaszcza wobec braku ofert z klubów, które finansowo biją Burnley na głowę, ale sportowo nie są w stanie dojrzeć do stabilizacji gwarantowanej przez Dyche’a. Na razie więc pozostanie w najlepszym dla siebie środowisku, mając skład złożony z żołnierzy, o podobnej jak on mentalności i z filozofią oraz działaniem klubu podporządkowanym jego życzeniom. Kolejny raz efektami na boisku zapracował sobie na to, by Burnley w ciemno szło wyznaczoną przez niego drogą.

… w którym hiszpańscy bramkarze zaczęli zawodzić. David de Gea jest piąty, Kepy Arrizabalagi nie ma nawet w czołowej dziesiątce klasyfikacji najskuteczniejszych bramkarzy Premier League. Takie zestawienia mogą być często mylące, zwłaszcza że Alisson z Liverpoolu czy Ederson z Manchesteru City są odpowiednio na szóstym i ósmym miejscu. Jednak w kontekście bramkarzy Manchesteru United i Chelsea to bardzo ważna informacja: nie broni ich już nic. Od De Gei we wspomnianej klasyfikacji wyżej jest Dean Henderson, wypożyczony przez United do Sheffield, który w swoim pierwszym sezonie w Premier League spisywał się bardzo dobrze. Problemem De Gei jest to, że nijak nie da się porównać jego obecnych występów do sezonu 2017-18, a nawet wcześniejszych, gdy ratował Manchester United w wielu spotkaniach. Obecnie o nim, jak i o Kepie kibice mówią, że ci bramkarze po prostu są. Nie robią nic ekstra, choć przecież tego się od nich wymaga i to jest potrzebne do wejścia na wyższy poziom. Zresztą Ole Gunnar Solskjaer może zapytać swojego kolegi po fachu zza miedzy, a Frank Lampard zapytać Juergena Kloppa, jak to jest z wprowadzeniem światowej klasy fachowca między słupki swojej drużyny. Problem polega jednak na tym, że takie było przekonanie na Old Trafford i Stamford Bridge, gdy Manchester United rok temu podpisywał nowy, czteroletni kontrakt z De Geą, a Chelsea, jak w 2018 roku wyłożyła ponad 70 milionów funtów na drugiego Hiszpana. O ile De Gea daje nadzieję, że światowy poziom już prezentował i może na niego wrócić, o tyle w Londynie już są zniecierpliwieni tempem rozwoju Kepy. Pierwszy Hiszpan zawalił United półfinał Pucharu Anglii, drugi zawodzi regularnie, przez Lamparda już raz w tym sezonie został odsunięty na ławkę rezerwowych, ale to średnio pomogło. Problemy tych klubów z bramkarzami dotyczą jednak nie tylko formy, ale i finansowania: sprzedać ich z zyskiem nie da się, a na oddanie wysokich kontraktów chętnych jest niewielu.

… w którym Chris Wilder zaskoczył wszystkich. Każdy wiedział, jak Sheffield United gra, jakie są mocne strony beniaminka i wobec braku zdecydowanych wzmocnień latem spodziewano się, że po prostu wrócą na swój poziom – do Championship. W corocznych zapowiedziach sezonu „Guardiana” dziennikarze gazety skazywali ekipę Wildera na ostatnie miejsce w tabeli, bukmacherzy szansę na mistrzostwo oceniali na 2000 do 1. Czas posypać głowę popiołem. Sheffield United dostarczyło nie tylko solidności i kilku ciekawostek, ale po prostu bardzo dobrego futbolu, bohaterów na miarę czołowych postaci w lidze i nowinek taktycznych, które były inspirujące dla menedżerów o znacznie większej marce. Piłkarze beniaminka pokonali Chelsea (3:0), Tottenham (3:1) i Arsenal (1:0), kończąc sezon bliżej miejsc gwarantujących grę w europejskich pucharach, niż strefy spadkowej.  John Lundstram stał się fenomenem w internetowej grze kibiców, Billy Sharp grał na miarę statusu klubowej legendy, Lys Mousset dał kilka powodów, by myśleć, że rozwinie się w przydatnego i uniwersalnego napastnika. W taktyce Wildera nawet Oliver McBurnie – snajper o nogach jak tyczki, niepozorny i nieporadny w ruchach – nie odstaje w Premier League. Wilder na pewno należy do czołówki szkoleniowców ligi, ze swoim planem na każdy mecz, trzymaniem się konkretnej, ofensywnej filozofii i talentem do podnoszenia umiejętności piłkarzy. A i historia 52-latka jest więcej niż inspirująca, dzięki występom Sheffield United na najwyższym poziomie na pewno ją już znacie.

… w którym Newcastle ocalało. Fani United przeżywali w zasadzie powtórkę z rozrywki. Druga część kolejnego sezonu skupiała się mniej na futbolu, a bardziej na przedłużających się negocjacjach. Rok temu dotyczyły one kontraktu Rafy Beniteza – ostatecznie nie został przedłużony przez Hiszpana, który nie czuł wystarczającego wsparcia ze strony właściciela, Mike’a Ashleya i jego ludzi. Teraz tematem głównym jest przejęcie klubu, który został wystawiony na sprzedaż w 2017 roku. Gdy pierwszy raz ogłoszono negocjacje z funduszem inwestycyjnym z Arabii Saudyjskiej to kibice byli zachwyceni wizją milionów funtów, które będzie można przeznaczyć na transfery. Tymczasem proces weryfikacji kupców przez Premier League się przedłuża, co zresztą jest tylko jedną z wielu polityczno-gospodarczych przeszkód, które potencjalni właściciele napotkali w ostatnich miesiącach. W cieniu tego wszystkiego jest Steve Bruce. Można mówić o trenerach innych zespołów, które dłużej były uwikłane w walkę o utrzymanie, lecz niemal nikt nie startował z tak niskiego punktu. Bruce’a wykpiwano za wszystko – od wyglądu po umiejętności – ale on dzielnie mierzył się z problemami swoimi oraz Newcastle United. Z przeciętnym zespołem osiągnął coś, o co w północno-wschodniej Anglii trudno: względny spokój. – W ostatnich 14-15 latach tylko dwa, trzy razy w Premier League udawało nam się zdobyć więcej punktów. Dlatego nie jesteśmy klubem, który przeżywa stagnację, lecz staramy się go ciągnąć do przodu. To jakiś mit, że jesteśmy zgnuśniałym środowiskiem. Mit niesprawiedliwy, który musimy obalić – denerwował się ostatnio Bruce. Mało kto chce mu oddać, że dość szybko po bardzo chaotycznym lecie ustabilizował skład, odnalazł właściwy system i nie zepsuł charakterystyki zespołu, która była tak skuteczna za czasów Beniteza. Owszem, zawsze może być lepiej: Joelinton strzelił tylko dwa gole, Miguel Almiron powinien znaczyć więcej, brakuje też młodych, obiecujących piłkarzy. Mało kto się teraz na tym skupia, gdy utrzymanie jest już pewne, a w sądzie toczy się znacznie ważniejsza dla Newcastle bitwa, niż którakolwiek z tych boiskowych.

… w którym Tottenham zmienił kierunek. Gdyby ktoś na początku sezonu powiedział wam, że finalistę Ligi Mistrzów będzie czekał ogromny kryzys i w końcu zespół przejmie Jose Mourinho, to pewnie nikt by nie uwierzył. Także Daniel Levy miałby z tym problemy, bo przecież do drugiej połowy listopada wyznaczał inny kierunek dla prowadzonego przez siebie klubu, niż ten utożsamiany z portugalskim menedżerem. Tottenham miał być świetnym miejscem dla młodych, rozwijających się piłkarzy, z pięknym i funkcjonalnym obiektem oraz racjonalnie prowadzoną polityką transferową. Do tego miał szkoleniowca, który był oddany sprawie i do tego wskazywany jako jeden z bardziej progresywnie myślących przedstawicieli swojego zawodu. Znów: to nie są cechy utożsamiane z Mourinho. Zamiast wizji jest pragmatyzm, zamiast pressingu jest powrót pod własną bramkę, zamiast kombinacyjnych akcji – zespół najlepiej czujący się w kontrach. Ostatnio Mourinho narzekał, że trudno rywalizować z drużynami, które łamią reguły, odnosząc się do zamienionej kary Manchesteru City. Jednak jego Tottenhamowi będzie ciężej ze względu na to, że to menedżer trzyma się przesadnie wyznaczonych przez siebie zasad. Te fundamenty jego kariery nie zmieniają się od lat, choć po odejściu z Manchesteru United zapewniał, że wiele spraw przemyślał. W jaki sposób doszedł do wniosku, że jego droga wciąż jest właściwa – nie wiadomo. Na pewno kurczowo trzyma się swojej filozofii, co Tottenham uwsteczniło. Albo inaczej: nie pozwoliło i pewnie nie pozwoli na wykonanie kolejnego kroku. Mourinho po serii gorszych wyników obiecywał, że start kolejnego sezonu będzie w wykonaniu jego zespołu lepszy, bo więcej spraw będzie na boisku ułożonych. Dziś trudno mieć na to nadzieję, jego efektywność sukcesywnie spada: od niemal 72 procent meczów wygranych w roli szkoleniowca Realu Madryt, przez 58 procent zwycięstw w Chelsea i Manchesterze United, do zwyciężania w ledwie co drugim spotkaniu w Tottenhamie. Levy’ego na wystarczającą przemianę składu transferami nie stać, zwłaszcza bez Ligi Mistrzów, która dziś jawi się jako wspomnienie dobrych czasów i stabilizacji z Mauricio Pochettino na ławce.

… w którym 0:9 oznaczało wygraną. Pochwaliliśmy już kilku szkoleniowców – osiągnięcia Juergena Kloppa są dla wszystkich oczywiste – a wciąż są nazwiska menedżerów, które nie powinny ujść waszej uwadze. Uznanie należy się również temu, którego osiągnięciem było przetrwanie najgorszego występu, złej dyspozycji i fatalnego wyniku tego sezonu. Gdy pod koniec października Southampton przegrało 0:9 z Leicester City, wydawało się, że Ralph Hasenhuettl nie ma szans na pozostanie w roli szkoleniowca tej drużyny. Zwłaszcza że przed nim były jeszcze dwa starcia z Manchesterem City, a za nim – jedna wygrana w pięciu spotkaniach. – Nigdy nie widziałem, by drużyna się tak zachowała, by nie walczyła o nic na boisku. Jestem dumnym człowiekiem i przyznaję, że nasz sposób gry nie odzwierciedlał tego, co chcemy prezentować – mówił wówczas załamany Hasenhuettl. Osiem miesięcy później podpisał nowy kontrakt z klubem, a kibice cieszyli się, że były szkoleniowiec Lipska dalej będzie prowadził ich zespół. Zespół, który wówczas był już spokojny utrzymania, punktował na więcej niż przyzwoitym poziomie i potrafił sprawić niespodzianki: pokonał Tottenham, Chelsea i Manchester City. Przy przedłużeniu umowy Austriak mówił o kontynuacji przygody, ale już teraz czuć, że dla niego to coś więcej: projekt, który zdefiniuje go jako szkoleniowca. Dokładnie tak, jak udało mu się oddalić wizję zwolnienia, podnieść drużynę z zapaści i odbudować charakterystykę oraz styl groźny dla każdego w lidze. Tak przegrać, by wygrać – to prawdziwa sztuka. 


TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” 30/2020

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024