Przejdź do treści
Pożegnanie Janusza Kupcewicza

Polska Reprezentacja Polski

Pożegnanie Janusza Kupcewicza

Przygnębiająca wiadomość napłynęła znad morza. W wieku 66 lat zmarł nagle Janusz Kupcewicz – bohater Arki Gdynia, heros Lecha Pozna. Ten, który odmienił na lepsze oblicze reprezentacji Polski podczas mundialu w 1982 roku w Hiszpanii.

Franz Beckenbauer był piłkarzem i szkoleniowcem genialnym. Sięgał po mistrzostwo świata zarówno jako gracz, jak i sportowy opiekun. Gdy po latach poproszono go o ocenę hiszpańskiego czempionatu, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy najkorzystniej go zaskoczyli, wspomniał o Kupcewiczu. – Rozgrywający to najbardziej newralgiczna pozycja w każdej właściwie drużynie. Pamiętam tego gracza, przypominam sobie, że nie pojawiał się na boisku w pierwszych meczach. I dopóki się nie pojawił, Polska była jakby śpiąca, mocno niemrawa. Wszystko się odmieniło za sprawą Kupcewicza właśnie. Kompletne przeobrażenie. Genialny piłkarz, moim zdaniem jeden z pięciu najlepszych rozgrywających na świecie. I jeszcze ten gol z Francją.

Do tej bramki z rzutu wolnego w meczu o trzecie miejsce na mistrzostwach świata jeszcze trzeba będzie wrócić. Warto natomiast pochylić się nad słowami Kaisera: genialny piłkarz… Geniusz, fantastyczny, nieziemski, cudowny. To określenia – i wiele podobnych – które padały pod adresem piłkarza. Nie padało pytanie czy zawojuje świat, tylko kiedy to uczyni?

Nie zrobił tego. Jego kariera reprezentacyjna zamknęła się sumą dwudziestu meczów z orzełkiem na koszulce, w tym zaledwie jedenastu rozegranych w pełnym wymiarze. Gdy mówiono o Kupcewiczu, kojarzono go właściwie z czterema faktami. Z Pucharem Polski dla Arki wywalczonym w Lublinie w 1979 roku, z mistrzowskim tytułem dla Lecha Poznań zdobytym cztery lata później, z hiszpańskim mundialem i meczem towarzyskim w Paryżu z Francją odbytym półtora miesiąca po hiszpańskim sukcesie. Trochę jakby mało, jak na gracza o tak potężnym potencjale.

Dlaczego tak się stało? Jedni twierdzą, że nie miał szczęścia do selekcjonerów. Wielu rozbierając ten temat mówi o szorstkiej relacji między nim a Zbigniewem Bońkiem. Nie jest żadną tajemnicą, że obaj panowie ciężko się znosili. Boniek jednak zrealizował karierę o światowym wymiarze, Kupcewicz zdecydowanie nie. Nie zagrał nawet w naprawdę wielkim klubie europejskim. Dlaczego? Okazja do fajnej rozmowy – co prawda telefonicznej – nadarzyła się w okolicach 9 grudnia ubiegłego roku. Termin był nieprzypadkowy – urodziny piłkarza. Wypowiedź pana Janusza była ciekawa.
 
– Ludzie komunikują się używając pewnych skrótów myślowych, pojmowanych w lot przez rozmówcę. Na przykład słowo północ kojarzy się im zazwyczaj z zasobnością, bogactwem czy majętnością. Południe natomiast to symbol stateczności skromnej, niekiedy biedy. Być może chodzi o Włochy, tamtejsze realia społeczne czy coś w tym rodzaju. W przypadku naszego futbolu sytuacja przedstawia się odwrotnie. Gdybyśmy do mapy naszej ojczyzny przyłożyli linijkę, wtedy okaże się, że cały pas nadmorski i dalej na wschód to rejony w sukcesy mniej zamożne. Polski futbol to raczej Górny i Dolny Śląsk, Mało- i Wielkopolska, Poznań, kiedyś Łódź, Warszawa, przed dekadami Mielec. Pas nadmorski to Szczecin, Trójmiasto. Zdarzało się, że Pogoń, Lechia czy Arka odnosiły sukcesy, rzadko jednak kiedy naprawdę spektakularne. To samo dotyczy piłkarzy z tych klubów. Był – co prawda – Andrzej Szarmach, bożyszcze Arki i sportowiec wielki, jednak w gdyńskim klubie grał zaledwie przez sezon. Był medalista olimpijski Henryk Wawrowski. Byli i inni, ale już medali na wielkich imprezach nie zdobywali. Być może dlatego na tak długi czas związałem się z Arką. Zostałem medalistą światowego turnieju jako człowiek z Gdyni. I z perspektywy czasu patrząc jestem z tego dumny. Zostałem zaliczony do drużyny wszech czasów tego klubu, podobnie jak w Lechu Poznań, choć w Kolejorzu występowałem jedynie przez sezon. Ja wiem, że pytało o mnie wiele polskich klubów. Niektórzy uważali, że doskonale bym sobie poradził w Legii. Tam jednak był Kazimierz Deyna. Geniusz przecież. – wspominał Kupcewicz.

Pora wrócić do Alicante i dziesiątego dnia lipca 1982 roku. Polska – Francja i rzut wolny z lewej strony. Ostry kąt i Jean Castaneda gibający się na linii bramkowej. Krótki rozbieg, strzał prawą nogą i piłka zagrzechotała pod dłońmi francuskiego bramkarza. Wpadło! Jak mogło to wpaść! Tego Castaneda długo nie mógł pojąć…

– Takie gole powinno się oglądać w nieskończoność – mówi Bogusław Kaczmarek, kolega Kupcewicza z Arki, później szkoleniowiec. – Na takich bramkach powinno się doktoryzować, bo to przejaw piłkarskiego ideału. Wiem co mówię, przez cztery lata graliśmy w jednej drużynie. W czasach, gdy polski futbol naprawdę znaczył sporo. Korynt, Dybicz, Kwiatkowski, Boguszewicz, Żemojtel, Musiał. To firmy i jeszcze wiele innych. Mieliśmy świetne koleżeńskie, familijne wręcz relacje. A reżyserem tej grupy był właśnie Janusz. Piłkarską inicjację zrobił z nim ojciec, Aleksander. I doczekał się syna fenomenalnego. Gra w reprezentacji juniorskiej zaczynała się od niego. Już wtedy interesowała się nim piłkarska Europa. Było, minęło. Pytają się mnie co takiego było w Januszu magicznego. Chyba to, że grał przyjmując piłkę do przodu. Potem posyłał ją tam, gdzie rywal kompletnie się nie spodziewał. Przejmował ją natomiast kolega z zespołu. Dziś nazywa się to wizualizacją gry. Wizjonerstwo. Potem był ten finał Pucharu Polski i wygrana z Wisłą Kraków naszpikowaną reprezentantami kraju. A jeszcze później rewanż z Francją. Ten w Paryżu za mundial. Kupcewicz sam tamtych rozmontował. Bez lidera zespołu Bońka na boisku. Szkoda tylko, że telewizja tego nie pokazała. A teraz Janusz odszedł. Wracał pociągiem do domu, źle się poczuł, przewieziono go do szpitala. Nie udało się go uratować… Smutne… Straciliśmy gracza, który – moim zdaniem – już podczas mundialu w Argentynie był gotowy do gry! – zakończył Kaczmarek.

Wszyscy jednym tchem wracają do zaskakującej bramki w spotkaniu z Francją, ale przecież wcześniej Kupcewicz był bohaterem być może najpiękniejszej akcji biało-czerwonych w historii ich występów na mundialach. Drugie trafienie Bońka z Belgami poprzedził kapitalny przerzut piłki Kupcewicza na głowę Andrzeja Buncola.

Co ja mogę powiedzieć o Januszu? Może przede wszystkim to, że wiele mu zawdzięczam – wspomina kolegę kolejny arkowiec, Tomasz Korynt. – Gdy przychodziłem do Arki on już tam był. Spotkaliśmy się też w reprezentacji młodzieżowej. Wiele bramek zdobyłem dzięki niemu, bo podać potrafił na czuja, ale i z milimetrową precyzją. Jego intuicja była niebywała. Miał zmysł reżyserski i niekiedy sam siebie obsadzał w najważniejszej roli. Niekiedy odnosiło się wrażenie, że Janusz doskonale wiedział, gdzie będzie za dobrych dziesięć sekund. Co więcej? Przez pewien czas byliśmy sąsiadami, zdarzało się, że razem udawaliśmy się na trening. W słynnej panoramie na Kamiennej Górze niekiedy posiedzieliśmy, jeździliśmy z Orłami Górskiego. Dlaczego nie zrobił takiej kariery na jaką zasługiwał? Może był zbyt rozważny, chyba nie nadawał się do roli ryzykanta, nie działał na łapu capu.

Najbardziej emocjonalnie ocenił kolegę Mirosław Tłokiński.
– Myślę, że o doskonałości człowieka mówić nie możemy, bo ona nie istnieje. Ale w przypadku Janusza jest miejsce na dyskusję o geniuszu piłkarskim. Bo genialną dla mnie była jego umiejętność odczytywania gry na boisku. Tą wybitną zdolność posiadają właśnie geniusze. A sposobem na sprawdzenie czy mamy do czynienia z piłkarzem kreatywnym nie jest test IQ, ale obserwacja i analizowanie jego boiskowych zachowań i rozwiązań w konkretnych, nieprzewidzianych sytuacjach. Właśnie to doceniam w piłce najbardziej, a nazywamy to inteligencją piłkarza. I takową – w wymiarze genialnym – właśnie posiadał Janusz. Odczuwałem to zwłaszcza, gdy grałem z nim w reprezentacji młodzieżowej. Tam widać było jaką przewagę techniczną miał nad innymi powołanymi piłkarzami. Wielokrotnie pokazywał to na boisku, gdy graliśmy jako najmłodsi piłkarze w Arce Gdynia w 1974 roku. Mimo młodego wieku, zajmował centralne miejsce na boisku jako ewidentny, bezdyskusyjny dyrygent zespołu. Potem w latach 1983-85 widziałem co potrafił zrobić z piłką gdy wspólnie graliśmy w tym samym okresie we Francji. On w Saint-Etienne, a ja w RC Lens. Niestety, po jego odejściu nasuwają się zasadnicze pytania. Dlaczego – zwłaszcza w Polsce – gdy ktoś odchodzi, wtedy jest podziwiany i doceniany? Dlaczego dopiero po śmierci? A za życia ani ze strony aktualnego PZPN, ani działaczy Arki nie było wyrazów szacunku i doceniania jego geniuszu oraz wkładu w krajowy, pomorski i klubowy futbol? I jeszcze jedno. Dlaczego nie wykorzystano jego doświadczenia piłkarskiego i wiedzy, do pracy z młodzieżą w pełniejszym wymiarze, a nie tylko jako znakomitego nauczyciela wychowania fizycznego w szkołach? Jego śmierć rodzi kolejne pytania. Dlaczego dzisiaj w naszym kraju – w piłce szczególnie – karierę robią bajeranci, cwaniacy, kombinatorzy, oszuści, a nie ludzie dobrzy, uczciwi i mądrzy?
 
Dalej Tłokiński: – Był człowiekiem bardzo spokojnym, niekonfliktowym, tolerancyjnym i uczynnym, lubiącym pracę z dziećmi. Biorąc pod uwagę obserwacje z naszych przyjacielskich spotkań i rozmów, co rzucało się najbardziej w oczy, to ten spokój w ocenie jakiejkolwiek sytuacji, nawet tej najbardziej negatywnej. Chociażby tej dotyczącej niespełnionych marzeń w obszarze reprezentacyjnym. Janusz miał swoje dwadzieścia występów w barwach narodowych, ale według mnie o wiele za mało w stosunku do wielkości jego talentu. Ale przyczyny tego stanu rzeczy odkrył i były mu znane, więc w jego przypadku żal mieszał się z przebaczeniem. Miał żal, wybaczył, ale nie zapominał. Mam nadzieję, że tam w niebie Bóg doceni talent, którym go obdarował, ale którego w pełni nie rozwinął nie ze swojej winy – zakończył Tłokiński.

W czasie słynnego meczu w Alicante Zbigniew Boniek niezadowolony z mojej postawy w ostrych słowach poprosił trenera Piechniczka, by ten mnie zmienił. Trener tego nie zrobił, a później miałem asystę i tego rogala z wolnego. Odskoczyliśmy Francuzom i tak sobie myślę, że dzięki temu mamy paru gości, którzy w ścieżce życia mogą się chwalić faktem, że zostali medalistami mundialu – wspominał po latach Kupcewicz. – Bo choć Francuzi skrócili dystans, to jednak nas nie dogonili!

Grzegorz Pazdyk

 


Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024