Po co Nicola Zalewski przyszedł do Interu? „Transferowa gratka”
Nicola Zalewski zachował się jak szalony skoczek wzwyż, który w dwóch próbach nie potrafił przeskoczyć wysokości na 2.30, więc poprosił o przeniesienie ostatniej na 2.40. Ryzyko? Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.
W Romie jego czas dobiegł końca. Żył z tą świadomością od stycznia poprzedniego roku, kiedy musiały rozpocząć się pierwsze rozmowy nad przedłużeniem obowiązującego do połowy 2025 roku kontraktu. Wahał się on, wahał się klub, daleko było od znalezienia kompromisu, dlatego stopniowo był usuwany na margines.
ANI HOLANDIA, ANI TURCJA
Kalendarz Romy w pierwszej połowie 2024 roku był zapchany 30 meczami na trzech frontach. Zalewski wystąpił w 18 z nich, w żadnym w pełnym wymiarze czasowym i tylko 7 razy w podstawowym składzie. Nie strzelił gola, nie zanotował asysty. Idźmy dalej z tą statystyczną wiwisekcją.
W Serie A miał 25-procentową obecność (447 minut na 1800), w Lidze Europy ciut wyższą – 32 procent (236 minut na 730) i najwyższą, ale ciągle przeciętną w Pucharze Włoch – 57 procent (103 minuty na 180). Średnio wychodziło 38 procent czasu spędzonego na boisku. W tym sezonie generalnie procenty są bardzo podobne – 27 w Serie A, 30 w Lidze Europy i 78 w Pucharze Włoch (jak na razie w jednym spotkaniu). Jednak z każdym miesiącem stawał się coraz słabiej widoczny. Od grudnia zagrał tylko dwa razy od pierwszej minuty, w czterech meczach zaliczał symboliczny udział, a siedem obejrzał w całości z ławki rezerwowych.
Oprócz statystyk liczyło się także wrażenie, a na pierwszy rzut oka wyglądał jeszcze gorzej niż liczby. Zalewski z reprezentacji Polski przebrany w koszulkę Romy był nie do poznania. Słowo przebrany w jego kontekście pasuje jak ulał, bo wyglądał na kogoś wziętego do drużyny z przypadkowego castingu.
Nerwowy, chaotyczny, w najlepszym razie grający zwykłe alibi, jeśli się wyróżniający, to na niekorzyść. Z zadziornego i bezczelnego młodzieńca, który z Romą wystąpił w dwóch finałach europejskich pucharów, został wrak piłkarza. W międzyczasie trwały usilne starania wypchnięcia go z Rzymu, czemu sam piłkarz skutecznie stawiał opór.
Pierwsi zapukali Holendrzy z Eindhoven gotowi wyłożyć 8 milionów euro. Jednak od początku perspektywa gry w Eredivisie nie spodobała się Polakowi, więc nie podjęto rozmów. Z poważnych dla wszystkich stron propozycja pojawiła się z Galatasaray. To wydawał się ciekawy kierunek: bogaty klub regularnie walczący o mistrzostwo Turcji i dość często oglądany w Lidze Mistrzów, z gwiazdami pokroju Osimhena czy Icardiego w kadrze, fanatyczni kibice, no i Stambuł jako piękne miejsce do życia. Tam czekał na niego 5-letni kontrakt, w myśl którego na dobry początek miałby zarabiać nawet 2 mln euro, nie licząc bonusów, a Roma dostałaby ok. 10 mln.
Kiedy wszystko zmierzało ku szczęśliwemu finałowi, Zalewski zaczął marudzić i uznał, że mimo wszystko szczęśliwszy będzie w Rzymie. Uznał, że 2 miliony podstawy w nowym klubie to za mało, życzy sobie 3,2 plus 500 tysięcy za sam podpis i odpowiedniej działki dla swoich agentów. Turcy tylko podrapali się w głowy i bezradnie rozłożyli ręce.
Roma nie poddała się. Ponoć – nie zostało to oficjalnie potwierdzone – przedstawiła swojemu wychowankowi propozycję przedłużenia kontraktu za 1,5 miliona i wypożyczenia na rok do Galatasaray, a potem się zobaczy.
Też nie chciał. Wtedy został wezwany na dywanik do dyrektora sportowego Florenta Ghisolfiego, który ostrzegł, że jeśli odrzuci zaloty tureckiego klubu, to Roma go ukarze: będzie musiał stawiać się w ośrodku treningowym Trigoria w wyznaczonych godzinach, zawsze innych (pewnie tych najbardziej upalnych) od godzin treningów pierwszego zespołu, będzie ćwiczył w pojedynkę z oddanym do dyspozycji jednym trenerem.
Oburzenia nie krył Zbigniew Boniek. Dla Radia Romanista mówił: − Jeśli zrobić klasyfikację, kto z drużyny jest największym kibicem Romy, Zalewski byłby na pierwszym miejscu. On kocha to miasto, ten klub, te barwy. Nie zrobił niczego, żeby znaleźć się poza kadrą. To się nie mieści w głowie.
Groźba miała skłonić Zalewskiego do przemyślenia tematu, ale nie dał się zastraszyć. Z klubu Kokosa szybko wystąpił. I czekał dalej.
INTER ZAMIAST MARSYLII
I doczekał się sygnałów z Marsylii. W tym przypadku również wiele argumentów przemawiało na tak. Wielki klub z jeszcze większymi ambicjami, drużyna prowadzona przez cenionego w Europie trenera i co więcej to sam Roberto de Zerbi zabiegał o Polaka. Również odmówił.
To wtedy z cienia wyszedł Inter Mediolan i jasne stały się plany na przyszłość Zalewskiego, który nie zamierzał zrobić kroku w tył do ligi tureckiej czy francuskiej, tylko dwa do przodu. Więcej – z depresji wskoczyć na najwyższy szczyt. Łatwo zrozumieć piłkarza, którego ego musiało połechtać zainteresowanie ze strony takiego klubu, jak również wizja lepszych zarobków i gwarancja znalezienia się w centrum najważniejszych wydarzeń zarówno w Serie A jak i Lidze Mistrzów. Nawet w drugoplanowej roli. Natomiast po co Interowi taki piłkarz, jak on?
Po pierwsze dlatego, że trafiła się transferowa gratka, a Inter uwielbia z takich korzystać. Gdzie tylko pojawi się piłkarz, który właśnie wypełnił swój kontrakt albo jego kontrakt zbliża się do końca, to Giuseppe Marotta, obecnie prezydent Interu, a wcześniej dyrektor generalny, chwyta go na swój radar. Złapał już wielu w ten sposób, poczynając od Hakana Calhanoglu, a kończąc na Piotrze Zielińskim, złapał teraz Zalewskiego.
Z tym że ta operacja mogła przebiegać dwutorowo. Typowo, czyli Inter poczekałby aż Zalewski przemęczy się w Romie do czerwca i wtedy wziąłby go za darmo. I w sposób delikatnie odbiegający od typowego – tak właśnie się stało. Inter wypożyczył Polaka do końca sezonu, ale zawodnik przedtem przedłużył umowę z Romą do połowy 2026 roku, a po okresie wypożyczenia zostanie wykupiony za ok. 6 mln euro. To nie są dla Interu duże pieniądze, tym bardziej że inwestuje w ciągle młodego zawodnika, na którym na pewno nie straci.
Warto przy tym zastrzec, że podpisanie przez Zalewskiego kontraktu z Interem nie musi oznaczać, że zostanie w tym klubie i będzie grał w przyszłym sezonie. Wszystko zależy od tego, jak zaprezentuje się w pierwszym okresie, czy przypadnie do gustu Simone Inzaghiemu i jaka będzie dynamika na transferowym rynku. Nie można przecież wykluczyć scenariusza, że jak Inter upatrzy sobie latem jakiegoś piłkarza latem, to w ramach rozliczenia zaoferuje drugiej stronie Zalewskiego. Opcji jest całe mnóstwo.
Po drugie – bo jest jak Zieliński. Może zagrać z podobnym skutkiem na kilku pozycjach i tym samym poszerzy pole manewru trenerowi. Oto pierwszy przykład z brzegu.
Niedawno Alessandro Bastoni skarżył się na zmęczenie i na to, że nie ma wartościowego dublera. Jednak znalezienie na rynku wartościowego środkowego obrońcy z lewą nogą nie należy do łatwych zadań. Mógłby nim być Carlos Augusto, ale on bardziej jest potrzebny w drugiej linii jak zmiennik Federico Dimarco. Zalewski stworzyłby alternatywę dla Dimarco i problem zostałby rozwiązany. W razie potrzeby zagrałby też na prawym skrzydle, a i w środku by sobie poradził.
Jest jak Zieliński także ze względu na króciutką historię kontuzji. Co najwyżej drobne urazy, jakieś choroby, natomiast żadnych operacji i problemów z kolanami. Zatem gwarant ciągłej dyspozycyjności. A przede wszystkim polski duet w top drużynie jak Inter wyglądałby jak ZZ top.
Po trzecie – piłkarza o jego charakterystyce brakuje Interowi. To drużyna bazująca na podaniach, dośrodkowaniach, grze wertykalnej. Odkąd trenerem jest Inzaghi, plasuje się w ogonie Serie A pod względem wykonywanych dryblingów i wygrywanych pojedynków. Zalewski może to zmienić. Pod jednym warunkiem – ten znany z reprezentacji Polski, a nie idący na minimalizm w Romie.
Potężny budżet transferowy Como. Rośnie nowa potęga w calcio?
Como ma już za sobą sezon z metką beniaminka. Teraz zespół pod wodzą Cesca Fabregasa ma być bardzo solidnie wzmocniony – wszystko dzięki potężnemu budżetowi transferowemu.
Grał w Lechii. Napoli oferuje za niego kilkanaście milionów euro
Vanja Milinković-Savić rozegrał niegdyś 29 meczów w barwach Lechii Gdańsk. Serbski golkiper niebawem może przenieść się do Napoli za osiemnaście milionów euro.