Mocne teksty i wywiady. Oto nowa PN
Wtorek, 26 października, to dzień ukazania się najnowszego wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Jak zawsze znajdziecie u nas mnóstwo znakomitych tekstów, analiz i wywiadów.
EL CLASICO DLA REALU. Vini i inni
Jeśli ktoś z kibiców Barcelony chciał się łudzić, że blaugrana powalczy w tym sezonie o mistrzostwo Hiszpanii, to po niedzielnej porażce z Realem musiał takie marzenia porzucić.
LESZEK ORŁOWSKI
Z potęgi niedawnego giganta zostało bowiem niewiele, horyzont obecnej ekipy to czwarte miejsce i kwalifikacja do kolejne edycji Ligi Mistrzów.
Co by się nie działo, gdzie by nie były w rozmaitych tabelach Barcelona i Real, El Clasico zawsze pozostanie El Clasico. Jednak od sytuacji w obu drużynach zależy temperatura meczu i atmosfera wokół niego. Im ekipy są wyżej, tym jest ona bardziej euforyczna, ale zarazem histeryczna. Ta euforia przekłada się zresztą na rzeczy bardzo konkretne. Trzy dni przed meczem z minionego weekendu „Marca” opublikowała reportaż z barcelońskich barów. Wszyscy, którzy je prowadzą, mówią jednym głosem: im Barcelonie lepiej się wiedzie, tym klienci zostawiają w nich więcej pieniędzy. Zwycięstwa nad Valencią i Dynamem zwiększyły liczbę rezerwacji na El Clasico. Nic dziwnego, bo, jak powiedział właściciel lokalu o nazwie „La Ovella Negra”, Enric Ballabriga, często lepsza atmosfera jest w lokalu niż na stadionie. Notabene, 15 października w końcu zniesiono w Katalonii limity związane z frekwencją w barach, co w obliczu niedzielnego meczu bardzo ucieszyło restauratorów.
Starcie z wielkim rywalem to zawsze, nawet jeśli stawką, tak jak teraz, akurat nie jest mistrzostwo albo w tym meczu się ono nie rozstrzyga, dla obu ekip okazja by przejrzeć się w lustrze i stwierdzić gdzie się jest. To także szansa na zyskanie odpowiedzi na kilka innych pytań.
1. Gdzie są i dokąd zmierzają?
A więc po pierwsze: gdzie w świetle starcia na Camp Nou są obie ekipy?
Akurat w środku tygodnia grały w Lidze Mistrzów na własnych obiektach z rywalami z tej samej ligi i o podobnej klasie. Na podstawie tego, że Real efektownie ograł Szachtara, a Barca ledwo-ledwo zdołała pokonać Dynamo Kijów, można by sądzić, że hiszpańscy giganci to pociągi zmierzające w przeciwległych kierunkach: Real ku chwale, a Barca ku zatraceniu.
I taki wniosek został potwierdzony w niedzielne popołudnie. Real rozegrał mecz na Camp Nou, korzystając z wzorca na ogranie Barcy zaprezentowanego trzy tygodnie temu przez Atletico: zagęścić własną połowę boiska, bo ekipa z Katalonii zupełnie nie radzi sobie w tłoku i kontrować. Ten prosty plan gry został zrealizowany. Poziom futbolu pokazanego w niedzielę nie pozwala jeszcze marzyć o odzyskaniu Pucharu Mistrzów, ale na pewno ten mecz był kolejnym krokiem do przodu.
Z kolei Barcelona znów zagrała fatalnie, niemądrze. Ronald Koeman ma doprawdy beznadziejny bilans w meczach z rywalami z półki Ligi Mistrzów (patrz ramka). Pozostaje pytanie: czy dlatego, że nie potrafi nic na nie wymyślać, czy właśnie ponieważ wymyśla zbyt dużo? Prawidłową odpowiedzią jest raczej ta druga. System przygotowany na mecz z Realem: 1-4-3-3 z Minguezą na prawej obronie, Destem na prawym skrzydle i bez klasycznej „9″ okazał się całkowitym niewypałem; tak jak przeciwko Atletico, czy wcześniej w starciach z Bayernem albo Benficą, Katalończycy byli zabawkami w rękach bardziej doświadczonych przeciwników. Sytuacja, w której zawodnicy wiedzą, że trener pracuje tylko dlatego, iż klubu nie stać na jego zwolnienie jest chora i to chora nieuleczalnie. Gdy czwarte miejsce na mecie stanie się zagrożone, Laporta i tak będzie musiał Ronalda Koemana wywalić. Więc czemu nie zrobić tego teraz?
2. Kto ma lepszą młodą gwiazdę?
Jeszcze niedawno świat ekscytował się klasykami dodatkowo, gdyż były to zarazem zwarcia dwóch najlepszych piłkarzy świata: Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. W niedzielę odbył się pierwszy klasyk bez żadnego z nich, wszak Messi śpiewa już w Paryżu. Jednak życie nie znosi próżni i przed potyczką na Camp Nou hiszpańskie media pękały od porównań Viniciusa i Ansu Fatiego. Obaj ci napastnicy są bardzo młodzi i należą do najbardziej utalentowanych na świecie, więc nic dziwnego, że ich bezpośrednia konfrontacja postrzegana była jako okazja do poczynienia kolejnych obserwacji tego duetu.
Z dokładnej analizy gry obu zawodników opartej na statystykach z ich dotychczasowych występów jasno wynikało, że Fati choć młodszy jest o wiele dojrzalszy. Mniej strat, lepszy procent celnych podań i celnych strzałów, mniej żółtych kartek świadczyło o tym aż nadto wymownie. A przede wszystkim Fati miał do niedzieli 13 goli w 34 meczach ligowych (średnia 0,38), a Vincius 13 ale w 90 (0,14). Można było zatem powiedzieć, że liczby zdecydowanie przemawiają na korzyść Gwinejczyka; Brazylijczyk lepszy był jedynie w liczbie odbiorów. Jednak kapitalny występ Viniciusa przeciwko Dynamu kazał zastanowić się nad tezą, czy przypadkiem akurat właśnie teraz z juniora nie zmienia się w gwiazdę pełną gębą?
I bardzo możliwe, że tak jest! Vincius byl bohaterem pierwszej połowy meczu na Camp Nou, choć nie zaliczył ani gola, ani asysty: akcję bramkową zmajstrowali David Alaba i Rodrygo. Vini jednak imponował dryblingami przy linii bocznej. Może właśnie umiejscowienie na boisku przesądziło o korzystnym dla zawodnika Realu wyniku jego pojedynku z Fatim: ten ustawiony jako fałszywy środkowy napastnik dusił się w zagęszczonej przez zawodników Los Blancos strefie. Na drugą połowę, widząc, że prawy obrońca Oscar Mingueza nie ma żadnych szans w starciach z Vinciusem, Koeman zdjął go z boiska i wycofał ze skrzydła na bok obrony Serginho Desta (który przy 0:0 spudłował w idealnej sytuacji kopiąc nad bramką z sześciu metrów), tam z kolei posyłając Coutinho. Brazylijczyk z Madrytu w drugiej części meczu nadal pokazywał zdrową piłkarską bezczelność.
Fati bardzo rozczarował także w drugiej połowie. Nie zrobił ani jednej akcji z gatunku tych, których Vincius wykonał kilka. Został zdjęty z boiska już w 73 minucie. Jednak nie wolno go zbyt surowo osądzać. Trzeba pamiętać, że niedawno wrócił do gry po dziesięciomiesięcznym leczeniu kontuzji i choć był to zrazu powrót udany, równa i wielka forma dopiero przyjdzie.
(…)
DOGRYWKA Z JAROSŁAWEM NIEZGODĄ. Buksa i Frankowski otworzyli nam drogę do reprezentacji
Na początku października na boisko w Portland wybiegli Gonzalo Higuain, Blaise Matuidi, Kieran Gibbs i Rodolfo Pizarro, ale jedynego, zwycięskiego gola dla gospodarzy strzelił Jarosław Niezgoda. W ten sposób drużyna zbudowana przez Davida Beckhama, a prowadzona z ławki przez jego przyjaciela z „Class 1992″ Phila Neville’a praktycznie pożegnała się z marzeniami o awansie do play-offów. Tymczasem były napastnik warszawskiej Legii po wyjątkowo pechowym i ciężkim początku swojej zaoceanicznej przygody, ma wreszcie drobne powody do radości.
MARCIN HARASIMOWICZ
LOS ANGELES
Jak się czujesz po tak długiej przerwie spowodowanej ciężką kontuzją?
Ogólnie dobrze – mówi Niezgoda. – Na pewno nie jest tak, jak przed kontuzją, gdy dochodziły do mnie słuchy, że kolano może nie mieć takiej sprawności, jak wcześniej i niestety znalazły one potwierdzenie w rzeczywistości. Generalnie jednak wygląda to coraz lepiej. Mam jeszcze sporo do nadrobienia. Noga na pewno będzie mocniejsza.
Właśnie strzeliłeś zwycięską bramkę dla Timbers w meczu z Interem Miami, czyli klubem Davida Beckhama, praktycznie eliminując jego wielki projekt z play-offów.
Zwycięskiego gola strzeliłem – to prawda. Do normy jednak jest jeszcze daleko. Na razie nie wróciłem do podstawowego składu, wchodzę na 25-30 minut w każdym meczu, ale to jeszcze nie to samo, co przed urazem, gdy regularnie występowałem od początku. Dobre jednak i to. Nie mam wielkiego ciśnienia. Regularnie rozmawiam z trenerem i spokojnie, krok po kroku, wprowadzamy mnie z powrotem do zespołu. Nie spodziewałem się, że to będzie aż tak ciężka kontuzja i tak długo będę wracał do zdrowia. Dlatego nie szarżujemy. Zbyt wiele wycierpiałem, aby teraz wykonywać pochopne ruchy.
To na pewno bolesne wspomnienie, ale przypomnij, jak w ogóle doszło do całego nieszczęścia?
Chciałem odebrać piłkę, zaatakowałem obrońcę, widząc że piłka odskoczyła mu trochę na bok. Niestety, moja noga nie zareagowała najlepiej, została w miejscu i od razu wiedziałem, że to się źle skończy. Usłyszałem trzask, a potem nie byłem nawet w stanie zejść z boiska. Diagnoza – zerwane więzadło krzyżowe plus łękotka do szycia. Po tygodniu usłyszałem, że wrócę na boisko po 6-8 miesiącach, ale ostatecznie przerwa trwała aż dziesięć. Tyle minęło od rozegrania poprzedniego meczu. Nie chciałem jednak wracać wcześniej na siłę, aby nie ryzykować kolejnego, poważnego urazu.
Dlaczego powrót się opóźnił?
Nie mam pojęcia. Każdy zawodnik reaguje inaczej. Nasz lider Sebastian Blanco też zerwał więzadło krzyżowe, kilka tygodni przede mną i miał wrócić po pół roku, a pauzował przez dziewięć miesięcy. U niego rehabilitacja także trwała dłużej niż zakładano.
Masz pretensje do lekarzy?
Nie. Przecież nie widzę kolana w środku, więc nie wiem, co tam się z nim działo. Lekarze na pewno robili, co mogli.
Czyli w tym sezonie chciałbyś wrócić do formy, a dopiero w kolejnym być gotowy na sto procent od samego początku?
Dokładnie tak to widzę. Liczyłem, że wrócę do gry w kwietniu, co dałoby mi więcej czasu na dojście do odpowiedniej formy. Stało się inaczej, tak więc tych najbliższych kilka spotkań będzie miało dla mnie duże znaczenie. Chcę pokazać się z jak najlepszej strony, strzelić kilka goli, nabrać większej pewności siebie i wejść w kolejny sezon w optymalnej dyspozycji. Indywidualnie nie jestem jeszcze na sto procent, ale drużynowo prezentujemy się bardzo dobrze i możemy coś wspólnie zwojować. Myślę, że mamy zespół, który może sięgnąć po mistrzostwo MLS.
To chyba najbardziej wyrównana liga świata – poprzedni mistrz najprawdopodobniej nie zakwalifikuje się do play-offów, a realne szanse na mistrzostwo ma dwanaście zespołów.
A kto jest mistrzem, Columbus? No tak, nie wyglądają najlepiej… Wszystko się wyjaśni na samym końcu – nawet najlepsza drużyna w rozgrywkach zasadniczych może przegrać jeden mecz i odpaść w play-offach. Trochę tak było z nami w roku ubiegłym. Dlatego trzeba poczekać, bo faworyci będą się zmieniać. Uważam jednak, że na pewno nie stoimy na straconej pozycji.
Czy kibice powitali cię ciepło, gdy wróciłeś po tak długiej przerwie?
Tak, choć na pewno nie aż tak jak Blanco, bo gdy ten wybiegł na boisku to na stadionie był prawdziwy szał! Trudno się jednak dziwić, to przecież klubowa legenda. Mnie też przywitali sympatycznie, chociaż okoliczności były mało sprzyjające – o ile się nie mylę przegraliśmy wtedy 2:6 ze Seattle Sounders. Tak więc wybrałem raczej kiepski moment na powrót.
(…)
CZASY WIELKIEGO ŚLĄSKA. Jak się nie bać kosmitów
W drugiej połowie lat 70., cztery sezony z rzędu, WKS godnie prezentował Polskę w europejskich pucharach. Wstydu nie było z Liverpoolem i Napoli, a z Borussią Moenchengladbach niewiele brakło do sensacji.
ZBIGNIEW MUCHA
Po prostu grało się trochę w piłkę, nie tak jak teraz – twierdzi Zygmunt Kalinowski, bramkarz tamtego Śląska. – Dziś wyniki Legii to wyjątek, wtedy zaś polscy piłkarze walczyli jak równy z równym z najlepszymi, mimo że pod względem organizacyjnym brakowało nam wszystkiego. Na mecze z Borussią podłączono oświetlenie na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu i to było wielkie wydarzenie. Normalnie grywaliśmy na przykład o 11 w południe, a sztuczne oświetlenie to raz widzieliśmy na Legii, i raz na Górniku. Trenowało się czasem na błocie po kostki. Dziś piłkarze mają niby wszystko, tylko co z tego? Co po tych centrach treningowych, czyściutkich strojach ułożonych w kostkę przed zajęciami. Ja miałem trzy pary rajstop na sezon i sam musiałem je prać. Na trening zakładem korkotrampki, bo buty meczowe oszczędzałem. Zresztą, żeby te skórzane lepiej leżały na nodze, by skóra nie była taka twarda, przez tydzień do nich sikałem. Mocz dobrze działał, układały się na nodze jak trzeba. Nie tylko ja tak robiłem… Ale jak mówię: grało się wtedy w piłkę bez kompleksów. Nie interesowało nas, że oni z Zachodu. Zarabiali lepiej, ale to wszystko, bo piłkę często to my lepiej kopaliśmy. Potwierdzał to Włodek Lubański, który występując już w Belgii przyjechał na nasz mecz z Antwerpią. Obce trybuny też na nas nie robiły wrażenia. Nasi fani na Olimpijskim potrafili zrobić super atmosferę. Ba, bywało, że na treningach pojawiało się dwa tysiące ludzi…
Powódź w hotelu
Debiut Śląska w europejskich pucharach był niezwykle udany. Dwie pierwsze rundy Pucharu UEFA 1975-76 WKS przeskoczył nie bacząc, że rywalami były solidne ekipy z Goeteborga i Antwerpii. W nagrodę przyjechał do Wrocławia Liverpool – wówczas absolutnie jedna z najmocniejszych ekip Starego Kontynentu, naszpikowana gwiazdami, choć w pierwszym meczu nie zagrał akurat Kevin Keegan. Anglicy w ogóle byli po losowaniu w rozterce, nie do końca wiedzieli, gdzie ten Wrocław leży, czy Śląsk to nazwa klubu, czy może miasta i dlaczego muszą jechać kilka godzin autokarem z lotniska…
– Trenowałem już w juniorach Śląska, chodziłem do ósmej klasy, oddelegowano naszą grupę do podawania piłki w czasie meczu – wspomina Waldemar Prusik. – Nigdy tego nie lubiłem, no ale to był Liverpool! Tych piłkarzy kojarzyło się z gazet lub telewizji. Drużyna Kazimierza Górskiego grała z Anglią i Walią, zatem Toshack czy Clemence to nie były obce nazwiska. Dla takiego chłopaka stać blisko gwiazd było sporym przeżyciem. Pamiętam, że murawa była mocno zmrożona. Piłkarze Śląska mieli zwykłe wkręty, nie potrafili się poruszać po twardej nawierzchni, z kolei goście byli znakomicie przygotowani, wyposażeni w buty odpowiednie do warunków. Tym też nas pokonali. Kilka lat później, kiedy przyjechała Borussia, byłem już poważnym nastolatkiem, więc mecz oglądałem z wysokości trybun Stadionu Olimpijskiego, który wówczas dorobił się już podgrzewanej płyty, jedynej w Polsce, obok tej na obiekcie w Rybniku.
Rano, w dniu meczu z Liverpoolem, było naprawdę zimno – termometry wskazywały minus dziesięć stopni. Goście bez kontuzjowanego Keegana, ale i osłabienia Śląska były spore: w obronie na przykład nie mógł zagrać Władysław Żmuda. Jego imiennik, trener Władysław Żmuda, zarządził przed meczem, by z murawy zdjąć warstwę śniegu. Potem tego żałował. Pod spodem murawa była jak kamień. Polacy się ślizgali, wyspiarze mieli buty ze specjalnie żłobioną podeszwą. Zero przypadku. Rywala też mieli rozpracowanego, Żmuda zaś swą wiedzę o Liverpoolu czerpał tylko z kaset. Doping ponad 50 tysięcy ludzi nie pomógł – The Reds byli po prostu lepsi.
„Wspaniały zespół, świetnie zorganizowany klub Jego działacze w czasie pobytu we Wrocławiu chwalili wprawdzie choćby naszą odnowę biologiczną twierdząc, że mogą nam jej pozazdrościć, ale po tym, co zobaczyliśmy u nich nie było wątpliwości, że częstowali nas typowo angielską ironią” – wspominał Ryszard Brzoza, kierownik sekcji, w książce „Śląsk w europejskich pucharach”.
Rewanż bez historii, po hat-tricku Jimmy’ego Case’a można było zbierać się do domu. Jedyną historią wspominaną z uśmiechem była mała powódź, jaką Anglikom zafundował słynny komentator telewizyjny Jan Ciszewski. Przygarnięty do pokoju na nocleg przez trenera Żmudę, napuścił wody do wanny, a sam nadawał w tym czasie korespondencję do Warszawy. Długą korespondencję. Pokój stanął więc w wodzie…
Ćwiartka telewizora i Polonez
Kolejny sezon to ćwierćfinał Pucharu Zdobywców Pucharów. Po bezbramkowym remisie we Wrocławiu przyszło 0:2 na wyjeździe z Napoli. Pozostał niedosyt, bo Włosi nie górowali tak bardzo nad Śląskiem jak wcześniej Liverpool. W rewanżu tylko połówkę zagrał Janusz Sybis, jeden z motorów drużyny WKS, w dodatku choć zagrał, to nie był w pełni sił. To z kolei efekt urazu jakiego doznał w ligowym meczu z Widzewem, tuż przed wylotem do Neapolu. Cytat ze wspomnianej książki: „Miała być gierka przyjaźni, żeby nie zrobić nam krzywdy w obliczu bardzo ważnego meczu, ale jeszcze przed wyjściem na boisko słyszałem jak Zbyszek Boniek, mając na myśli mnie, mówił do Andrzeja Możejki, że jak nie wyłączy z gry tego kurdupla to będą mieć bardzo ciężko. No i już po kwadransie, po ostrym wejściu Możejki musiałem wtedy zejść…”
W Neapolu dodatkowo Kalinowski popełnił błąd przy rzucie wolnym, bo źle ustawił mur. Mówiono także o szwankującej koncentracji całego zespołu. Byli piłkarze Śląska tego akurat dziś wcale nie ukrywają. W Neapolu przed meczem skoncentrowali się na zakupach, biegali po mieście szukając między innymi taniego złota. Generalnie czegoś, co można było wziąć na handel i w ten sposób dorobić.
– To było w pewnym sensie tragiczne, że trzeba było łączyć mecz w europejskich pucharach z kupieniem prezentu dla dziecka – szczerze przyznaje Tadeusz Pawłowski, kapitan i największa gwiazda tamtego zespołu.
– Tak było, co tu kryć – potwierdza Kalinowski. – W Polsce tylko Pewex był, więc coś się chciało dla rodziny lub dla siebie przywieźć. Diety były symboliczne. Za dzień na kadrze bodaj sto złotych dostawałem. Dziś przyjedzie chłopak na zgrupowanie, murawy nie powącha, ale z samych diet używany samochodzik kupi. Zanim trafiliśmy na Napoli graliśmy w Dublinie. Jasiu Sybis chciał buty kupić, ale nie miał za co. Kazałem mu wszystkie drobne wrzucić do automatu do gier i pociągnąć wajchą. Wygrał tyle, że na buty mu starczyło.
(…)
BRUCE I INNI, CZYLI RZECZ O STRESIE. Szanuj trenera
Zastanówcie się dwa razy zanim napiszecie, że Ole Gunnar Solskjaer jest wuefistą, Mikel Arteta amatorem, a inny ze szkoleniowców – parodystą. To, co spotkało Steve’a Bruce’a i jego komentarze po zwolnieniu z Newcastle United wiele mówią o życiu menedżera i warto mieć tego świadomość.
MICHAŁ ZACHODNY
Zwolnienie Steve’a Bruce’a miało dwa różne oblicza. Pierwsze, to całkowicie logiczna decyzja nowych właścicieli Newcastle United, którzy uznali, że nie jest to szkoleniowiec na nową erę tego wielkiego, choć grającego poniżej możliwości klubu. Zwłaszcza że do momentu podjęcia decyzji jego drużyna nie zdołała jeszcze wygrać meczu w lidze, a styl gry pozostawiał wiele do życzenia. Drugie oblicze jest jednak znacznie mniej przyjemne. Bruce w swoim ostatnim meczu w roli szkoleniowca Newcastle osiągnął niewyobrażalną granicę tysiąca spotkań w zawodzie. Biorąc pod uwagę, że zaczynał jeszcze w 1998 roku, a jeszcze w kwietniu – kluczowym miesiącu w sezonie? – został wybrany najlepszym menedżerem Premier League, to można uznać, że przeżył na tyle dużo, by przeżywał wyjątkowy moment z uśmiechem, niezależnie od wyniku.
Tymczasem kilkunastodniowa podbudowa pod mecz z Tottenhamem – pierwszy po przerwie na spotkania reprezentacji – musiała być dla niego największym sprawdzianem z cierpliwości jaki można sobie wyobrazić. Pomijając już to, co działo się z Newcastle, wejściem nowych właścicieli, kontrowersjami dotyczącymi inwestycji Public Investment Fund i powiązaniami z rządem Arabii Saudyjskiej, to jego postać – reputacja, dorobek, poświęcenie – było przeciągane przez błoto raz po raz. Kamery telewizyjne śledziły nawet to, jak wyjeżdżał z ośrodka treningowego po całym dniu pracy, a w programach spekulowano, czy już spakował swoje rzeczy w karton. Gdy więc już potwierdzono jego zwolnienie, to pożegnanie odbyło się dwutorowo i nawet ważniejsze od celebracji fanów Newcastle oraz oficjalnych oświadczeń było to, co powiedział sam Bruce.
– Myślę, że to była moja ostatnia praca w zawodzie – powiedział 60-latek. – Było mi bardzo, bardzo ciężko. Nigdy nie czułem się tam chciany, wręcz słyszałem zewsząd, że ludzie chcą, by mi nie wyszło i że mi nie wyjdzie, że jestem bezużytecznym grubasem na którego szkoda czasu, że jestem taktycznym parodystą, kapuścianym łbem.
To szokujące wyznanie przyszło po miesiącach, gdy Steve Bruce starał się trzymać głowę dumnie uniesioną w górze, prąc do przodu wbrew przeciwnościom, których w Newcastle nie brakowało. A przecież patrząc na liczby i porównując dwa pełne sezony z dorobkiem jego poprzednika – znacznie bardziej szanowanego również w tym miejsce Rafą Benitezem – to wcale nie ma takiej negatywnej różnicy. I często można było też odnieść wrażenie, że Bruce obrywa nie tylko za swoje nietrafione decyzje, ale za to, kto (Mike Ashley) i dokąd (do Championship) United prowadzi.
Jedynym miejscem, które faktycznie celebrowało osiągnięcie Bruce’a było League Managers Associtation, czyli stowarzyszenie, które pomaga trenerom na bardzo wielu polach. Członkiem zarządu oraz jednym ze szkoleniowców w „klubie tysiąca” jest oczywiście Sir Alex Ferguson u którego Bruce również grał.
– Jestem dumny, że mogę Steve’owi pogratulować tego osiągnięcia. Dla mnie od początku było jasne, że on zostanie menedżerem. Gdy grał w moim Manchesterze United, to miał niesamowitą umiejętność komunikowania się z innymi, motywowania, jako bardziej doświadczony zawodnik zwłaszcza wobec tych młodszych. We wszystkich klubach Bruce zdobył ogromne doświadczenie i niezależnie od okoliczności w jakich się znajdował, zawsze pokazywał, że potrafi utrzymać entuzjazm i wewnętrzną siłę, co nie zawsze jest łatwe do wykonania. Ma niesamowitą wiedzę techniczną i taktyczną, która niewątpliwie odegrała sporą rolę w dojściu na poziom stu meczów. To dostojny lider, który zawsze w pełni oddawał się kolejnym klubom – mówił Szkot.
(…)
WSZYSTKIE TEKSTY ZNAJDUJĄ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”