W kioskach, salonach prasowych, a także za pośrednictwem naszej aplikacji na Androida i IOS czeka już na Was nowy numer tygodnika „Piłka Nożna”. Poniżej prezentujemy fragmenty tekstów i wywiadów, które możecie znaleźć w środku. To jednak nie wszystko, gdyż nr 44 jest po brzegi wypchany dobrą treścią. Sprawdźcie koniecznie!
WYWIAD TYGODNIA Z CZESŁAWEM MICHNIEWICZEM. ZAFUNDUJE TEŚCIOWEJ ZAWAŁ
Niespełna dwa miesiące temu prowadzona przez Czesława Michniewicza reprezentacja Polski do lat 21 wygrała z Rosją, niedługo później objął Legię Warszawa. Świat miał u stóp. Dziś jest postrzegany przez pryzmat prawdopodobnego braku awansu do finałów młodzieżowych mistrzostw Europy i porażki z Karabachem Agdam w kwalifikacjach Ligi Europy. Szybko poszło.
PRZEMYSŁAW PAWLAK
Ja tak tego nie odbieram. Przede wszystkim w ogóle nie łączyłbym podjęcia pracy w Legii z porażką młodzieżówki w Serbii czy później z remisem z Bułgarią. Nie zagraliśmy tych meczów tak, jak chcieliśmy, nie dlatego, że zostałem trenerem Legii, ale z zupełnie innego powodu – nie mieliśmy do dyspozycji wszystkich zawodników – mówi Michniewicz. – Problemem kadry U-21 było odchodzenie ważnych piłkarzy do pierwszej reprezentacji, do tego pojawiły się kontuzje. W kluczowych meczach eliminacji nie mogliśmy skorzystać z ponad dziesięciu ważnych postaci, w tym tej najważniejszej – Patryka Dziczka, przegraliśmy dwa spotkania w eliminacjach, gdy dwa razy graliśmy bez niego. Wymowne. Nie jesteśmy Hiszpanią, Anglią czy Niemcami, takich strat nie da się szybko wypełnić. Rosja grała właściwie żelaznym składem, przegrała jeden mecz w kwalifikacjach – z Polską, straciła tylko trzy gole – z nami. Tyle że we wrześniu luki kadrowe mieliśmy mniejsze.
Czyli nie postrzega pan łączenia pracy w młodzieżówce z pracą w Legii jako błędu? Do Serbii i Bułgarii przygotowywaliśmy się od razu po wrześniowych meczach. Jak zwykle spędziliśmy dziesięć dni na Kaszubach. W dniu wyjazdu zadzwonił prezes Dariusz Mioduski z pytaniem, czy byłbym zainteresowany pracą przy Łazienkowskiej. Nic tu nie zostało zaniedbane, ani reprezentacja, ani Legia. Od początku umowa między prezesami Mioduskim, Zbigniewem Bońkiem i mną była taka, że w październiku poprowadzę kadrę do lat 21. Do najważniejszych meczów zostały dwa tygodnie, ja wysłałem powołania, ja znałem ten zespół najlepiej. Źle bym się z tym czuł, gdybym zostawił chłopaków na lodzie. Z zawodnikami kadry byłem w stałym kontakcie, poinformowałem ich, że pojawiła się propozycja z Legii. Grałem w otwarte karty. Jeszcze raz – problem leżał gdzie indziej. We wrześniu powołałem ośmiu nowych zawodników, w październiku kolejnych czterech-pięciu. Drużyna była niestabilna. Jeśli wymieniasz trzynastu piłkarzy w tak krótkim czasie, w ogóle nie możesz mówić o drużynie. Podpytałem kilku nowych chłopaków, co robili rok temu, gdy graliśmy z Serbią – większość z nich nawet nie oglądała meczu, zobaczyli go dopiero na zgrupowaniu. Nie było ciągłości. W odróżnieniu choćby od poprzednich kwalifikacji, gdzie właściwie od spotkania na dzień dobry z Gruzją do turnieju finałowego grali niemalże ci sami chłopcy.
(…)
Jednego dnia przegrał pan dwa mecze – z Serbią i z Cracovią w Superpucharze Polski. Też niezły kosmos. Nie przejmuję się takimi komentarzami. Od momentu podpisania kontraktu z Legią wylogowałem się z internetu. Nie wszedłem jeszcze na żadną stronę w sieci. Mam czystą głowę. Od rana do wieczora pracujemy nad analizami gry Legii, przygotowujemy treningi. Nie mogę tracić energii na to, że ktoś coś powiedział. Ja wiem, jaka jest prawda, bo jestem najbliżej pewnych sytuacji. Dlaczego mam się denerwować, że ktoś mówi tak, gdy wiem, że jest inaczej? Profesor Jan Chmura nauczył mnie ważnej rzeczy: – Są takie sytuacje, gdy musisz być ponad tym. To czasem boli, ale inaczej zwariujesz – mówił. Ktoś powie, Michniewicz łapał dwie sroki za ogon. Nie dało się tego jednak zrobić inaczej. Gdybym nie zdecydował się przyjąć oferty Legii w tym konkretnym momencie, klub by przecież na mnie nie zaczekał i dziś prowadziłby ją ktoś inny. Legia nie miała czasu, żeby czekać. Propozycja z Legii w życiu trenera przychodzi raz, częściej wcale. Musiałem podjąć szybką decyzję. Ciężki czas czeka więc… moją teściową, bo ona czyta gazety i ogląda wszystkie programy piłkarskie. Babeczka już po siedemdziesiątce, była księgowa, wszystkie tabele ma rozpisane na kartkach. W dniu meczu ze Śląskiem Wrocław imieniny obchodziły Urszule, zadzwoniłem po meczu z życzeniami. Nie odebrała, za to przysłała SMS: – Już mi zrobiłeś prezent. Nie dzwoń, oglądam powtórkę – napisała. Kiedyś po zwolnieniu z Jagiellonii Białystok dostała prawie zawału, teraz zażartowałem: – Chyba się wykończysz, zafunduję ci drugi zawał. To jest Legia, dopiero sobie na mój temat poczytasz.
(…)
***
90 MINUT Z IVIM LOPEZEM. CHCIAŁEM ZJEŚĆ ŚWIAT
Po trzech meczach bez gola, w dwóch następnych, przeciwko Górnikowi i Stali, ustrzelił dublety. Ekstraklasa doczekała się nowej gwiazdy. Ivi Lopez, inaczej niż większość trafiających na nasze boiska Hiszpanów, w przeszłości występował w Primera Division, a jego marzeniem jest ponownie do niej trafić – po tym, jak poprowadzi do sukcesów zespół Rakowa Częstochowa.
LESZEK ORŁOWSKI
Jest pan wychowankiem Getafe. Tam się zaczęła pana przygoda z piłką? Trafiłem do Getafe w wieku kadeta, spędziłem w tym klubie siedem lat, zadebiutowałem w pierwszym zespole, rozegrałem w nim dziewięć spotkań – wspomina 26-letni Ivi Lopez.
I? A potem potraktowano mnie w tym klubie źle, jak to się czasami zdarza w futbolu i musiałem odejść.
Co to znaczy – źle? Nic więcej nie powiem, to zamknięty rozdział, do którego nie chcę wracać, ani o którym nie chcę pamiętać. Niech te sprawy zostaną między nami – mną i szefami oraz trenerami klubu.
Ale kibicuje pan Getafe? W żadnym wypadku! Jestem fanem Sevilli. Meczów Getafe nie oglądam, nie mam też nic do powiedzenia na temat stylu gry tego zespołu.
W barwach Getafe, w meczu z Villarreal, zaliczył pan debiut w Primera Division, mając 20 lat. Jak pan wtedy wyobrażał sobie swoją karierę? Powołanie do pierwszego zespołu dostałem niespodziewanie. Wiosną 2014 roku nowy trener, Cosmin Contra, ratował sytuację po awaryjnym przejęciu zespołu i szukał nowych piłkarzy, ja zostałem mu polecony przez trenera ekipy młodzieżowej. Gdy debiutuje się w najlepszej lidze świata, mając dwadzieścia lat, to… chyba każdy może sobie wyobrazić, co wtedy się myśli, jak widzi się przyszłość. U nas mówimy comer el mundo – chce się zjeść świat.
W Sevilli, rozumiem, potraktowano pana lepiej? O tak, w tym klubie bardzo dobrze się czułem, a dwa lata, które tam spędziłem, były najlepsze w mojej karierze. Nigdy nie grałem tak dobrego futbolu jak wtedy. Występy w rezerwach Sevilli były trampoliną, od której odbiłem się, by wrócić do elity, do Levante.
(…)
***
JAK THE SPECIAL ONE ZMIENIŁ SUPERSTRZELCA. INNY WYMIAR PRZYJEMNOŚCI
Nie regulujcie odbiorników. Nie Kevin De Bruyne, nie Lionel Messi, nie Joshua Kimmich są obecnie najlepszymi asystentami w Europie. Na kompletnie nowe wody wypłynął Harry Kane z Tottenhamu. Choć można uznać, że to zasługa Jose Mourinho, to sam fakt ośmiu asyst napastnika nie oznacza jeszcze żadnych medali.
MICHAŁ ZACHODNY
Zaczyna się listopad, a nikt nie podaje piłki tak, jak Harry Kane. Napastnik Tottenhamu przez sześć kolejek obecnego sezonu Premier League uzbierał tyle asyst, ile w trzech poprzednich razem wziętych. I gdyby jeszcze te ostatnie podania były byle jakie lub przypadkowe… A przecież nawet zagrania głową po rzucie rożnym przeciwko Burnley (1:0, gol Hueng-min Sona) nie można tak sklasyfikować, bo całość rozegrania stałego fragmentu nie wyglądała na efekt awaryjnego działania.
Wizja i spryt
Oglądanie Kane’a to w tym sezonie inny wymiar przyjemności. Kibice Tottenhamu nie wyczekują już wyłącznie momentów, gdy napastnik jest w posiadaniu piłki wewnątrz lub tuż poza polem karnym przeciwnika. Weźmy za przykład asystę z West Hamem, gdy napastnik cofnął się do rozegrania pod własną szesnastkę, a po otrzymaniu podania miał czas, podniósł głowę i kopnął tak, że Son – ta współpraca to żaden przypadek – miał sytuację sam na sam po drugiej stronie boiska.
Trzeba docenić nie tylko wizję, ale i spryt Kane’a – gdy przeciwko Manchesterowi United był faulowany, upadł na piłkę, by jak najszybciej z nią wstać i kopnąć w kierunku bramki do Sona. Trudno nie odnieść wrażenia, że bez kreatywności napastnika nie byłoby wyników Tottenhamu: to jego podania tworzyły szanse, które przynosiły pierwsze gole z Burnley, Newcastle United i Southampton. Zresztą to przeciwko drużynie Jana Bednarka dokonał niewyobrażalnej sztuki zaliczenia czterech asyst i to w okresie trzydziestu minut. Owszem, rywale dali mu ogromną przestrzeń, a zespół Mourinho mający możliwość gry z kontry po prostu korzysta. Jednak zasługą Portugalczyka jest właśnie ta ewolucja w grze Kane’a. Z idealnej dziewiątki staje się kimś więcej.
Show z Southampton zasługuje na osobny rozdział, choć minął od niego ponad miesiąc. W doliczonym czasie pierwszej połowy Kane otrzymuje podanie na lewą stronę boiska, ale jest bliżej linii środkowej, niż bramki gospodarzy. Nie ma przyjęcia i przyspieszenia z piłką, jest za to zagranie w tempo do wybiegającego z głębi pola Sona – znowu do niego! – który nie ma momentu zawahania i kończy akcję strzałem. Nie mija nawet 120 sekund drugiej części meczu, gdy Kane otrzymuje prostopadłe podanie między linie obrony i pomocy Southampton. Jednym ruchem odskakuje od stoperów, ale po przyjęciu nie szuka podprowadzenia i strzału, lecz w tempo zagrywa do – a jakże! – Sona. Najwyższej jakości asysta była ta trzecia, gdy w kolejnej kontrze Tottenhamu wydaje się, że napastnik po prostu zgadywał: po prostopadłym podaniu od Davinsona Sancheza nie mógł widzieć, że za wysoko ustawioną linię defensywy rywali wybiega… Son. A mimo to zagrał w tempo i na kolejną sytuację sam na sam. Czy jednak majstersztykiem jest ta czwarta z asyst w tym spotkaniu? Najpierw w typowy dla napastnika sposób unika pułapki ofsajdowej, by następnie z bocznego sektora zagrać podanie o najwyższym poziomie trudności do Sona, który znów miał przed sobą tylko bramkarza.
(…)
***
BERND, NIC DZIŚ NIE GRAŁEŚ. 32 LATA OD BOMBY JEGORA I MECZÓW GÓRNIKA Z REALEM
– Myśleli, że skoro przyjechaliśmy ze Wschodu, to będzie rąbanka, a my z nimi zaczęliśmy grać w piłkę. Byli w szoku – mówi Piotr Rzepka, być może najlepszy aktor jesiennego dwumeczu Górnika Zabrze z Królewskimi sprzed 32 lat.
ZBIGNIEW MUCHA
(…)
Mocny człowiek z szóstką
W I rundzie Pucharu Mistrzów szans z zabrzanami nie mieli amatorzy z Luksemburga. W drugiej los przydzielił mistrzowi Polski mistrza Hiszpanii – Real Madryt.
Wiadomo było, że pierwszy mecz zostanie rozegrany na Stadionie Śląskim, chciało go obejrzeć ponad 50 tysięcy ludzi. Królewscy mieli w składzie kilku świetnych Hiszpanów, ćwierćfinalistów meksykańskiego mundialu, z Emilio Butragueno na czele. Mieli znakomitego Bernda Schustera, jednego z najlepszych pomocników globu, który gdyby chciał grać w reprezentacji RFN, ta miałaby dziś na koncie dwa tytuły mistrza świata więcej. Mieli też niezwykłego Hugo Sancheza, który – wyprzedzając fakty – za dwa lata miał sięgnąć po koronę króla strzelców La Liga z 38 trafieniami, a wszystkie – policzono to skrupulatnie, lecz i tak trudno uwierzyć – po uderzeniach z pierwszej piłki. Jednym słowem – kosmos.
– Ale strachu nie było, adrenalina tylko rosła – twierdzi Józef Dankowski, kapitan tamtej drużyny.
Strachu może nie było, lecz i tak ponoć jeden z zawodników nie wyszedł na murawę, tłumacząc się dolegliwościami zdrowotnymi… Górnik przegrał po rzucie karnym i golu Sancheza, ale przegrać wcale nie musiał – stworzył mnóstwo sytuacji, zaskoczył Hiszpanów grą szybką, oskrzydlającą. – Real wydawał się nie do pokonania, ale byliśmy blisko cudu – przyznaje Bochynek. – Graliśmy na luzie. Czy baliśmy się wielkiego przeciwnika? Nie. Robił wrażenie, oczywiście, lecz ja zawsze stawiałem na przygotowanie fizyczne. Kiedyś słynny Hennes Weisweiler powiedział mi, że jeśli piłkarz jest dobrze przygotowany fizycznie, to psychika może go w dupę pocałować. Więc staraliśmy się grać oskrzydlająco. Bo środkiem to wiadomo, nawet baba cię pokryje. Rozpracowanie przeciwnika, obserwacja Realu? Dajmy spokój. Wymieniliśmy się na kasety wideo z meczów ligowych i to właściwie wszystko. Meczów w telewizji praktycznie nie było. Pierwszy raz z bliska i na żywo zobaczyłem Real jak rozpoczęli rozgrzewkę na Stadionie Śląskim.
A mimo to obrona Królewskich raz po raz trzeszczała w szwach. Ich trener, Leo Beenhakker, wściekał się przy ławce rezerwowych. Uwagę musiał mu zwracać Piotr Werner, sędzia techniczny. Ich wymianę zdań przytoczył katowicki „Sport”: – Jestem w pracy – oznajmił sędziemu Beenhakker. – Ja też – usłyszał w odpowiedzi. Zatem remis, ale na boisku skończyło się 0:1.
– Pewnym zaskoczeniem mógł być „mocny człowiek”, który mi szczególnie się podobał, czyli zawodnik z nr 6 (Piotr Rzepka). Bardzo niebezpieczny był także piłkarz z nr 9 (Jan Urban). Nie będę typował wyniku w Madrycie, bo nigdy jeszcze nie wygrałem w totolotka – mówił po meczu Beenhakker. To cytat z katowickiego „Sportu”, podobnie jak wypowiedź archiwalna Bochynka: – Byliśmy lepsi. To my, a nie przeciwnicy wypracowaliśmy sześć stuprocentowych sytuacji do zdobycia bramki. Że nie padła ani jedna – to już inna sprawa. Jak w tym kontekście ocenić Krzysztofa Barana? Ci, którzy widzieli, sami są w stanie ocenić. Ja nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Pozostał ogromny niedosyt
(…)
WSZYSTKIE TEKSTY I WYWIADY MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (44/2020)