Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze
Lech Poznań już 12 lipca pożegnał się z eliminacjami do Ligi Mistrzów. Wtorkowy mecz w Baku uwypuklił pozycję polskiego futbolu na tle Europy, a w zasadzie udowodnił, że kompletnie nie istniejemy na europejskiej scenie.
Rudko udowodnił, że kompletnie nie pasuje jako jedynka Lecha Poznań (fot. 400mm.pl)
Trudno znaleźć jakiekolwiek słowa, aby opisać to, co wydarzyło się w Baku. Karabach zdetronizował Lecha Poznań i w pełni zasłużenie wywalczył przepustkę do kolejnego etapu eliminacji do Ligi Mistrzów. Bolesna klęska Lechitów pokazała również pozycję polskiego futbolu na tle Europy, gdzie odgrywa rolę pariasa i chłopca do bicia. Samo odpadnięcie Lecha nie można nazwać niespodzianką. Już od początku Karabach – jako stały bywalec fazy grupowej europejskich pucharów – był papierowym faworytem. Pierwszy mecz wlał nieco nadziei w serca kibiców i wydawało się, że Kolejorz podejmie walkę na gorącym terenie w Baku. Nic bardziej mylnego. Mistrz Polski poległ w sposób wcześniej niewyobrażalny i zaliczył straszliwą kompromitację.
Powodów azerskiej katastrofy jest sporo. Przede wszystkim Lech po raz kolejny przestrzelił z transferami i nie przygotował odpowiednio kadry na mecze pucharowe. Van de Brom miał bardzo wąską i wątłą ławkę, która uniemożliwiła reagowanie na boiskowe wydarzenia. Afonso Sousa wypadł z kadry przez kontuzję. Portugalczyk przyszedł do Poznania z metką wielkiego wzmocnienia. Nie pokazał jeszcze swoich możliwości i nie będzie mu dane gry w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Przez problemy zdrowotne wypadli też Dani Ramirez i Adriel Ba Loua, co także miało spory wpływ na jakość kadry meczowej na wtorkowe spotkanie.
Niemrawym plusem jest dalsza gra liderów, którzy byli głównymi architektami mistrzostwa Polski, jednak nawet oni nie zdołali dać pozytywnego bodźca Kolejorzowi w meczu z Karabachem. Szczególnie mowa tu o Amaralu, który przez ostatnie miesiące był zdecydowanym liderem drużyny. Portugalczyk w dwumeczu z Azerami był cieniem. W rewanżu popisał się ciekawą asystą i skutecznie uruchomił Velde, który już w pierwszych minutach meczu trafił do siatki. Poza tym, występ niewidocznego Portugalczyka jest kompletnie do zapomnienia.
Ponadto oszczędność na bramkarzu znów się zemściła. Lech, mając nieco większy budżet, ponownie poskąpił na transfer solidnego golkipera i zdecydował się na wypożyczenie Artura Rudko, który nie miał nawet mocnego CV. Ukrainiec w poprzednim sezonie występował tylko w cypryjskiej lidze i gdzieniegdzie pojawiły się o nim pozytywne opinie. Czy aby na pewno to bramkarz krojony na drużynę mistrza Polski? Mecz w Baku udowodnił, że zdecydowanie nie. Rudko był zamieszany praktycznie we wszystkich, straconych golach. Popełnił dwa drastyczne błędy, które bezpośrednio zawiniły utracie bramek. To bramkarz niepewny w swoich decyzjach, popełniający koszmarne błędy i niepotrafiący rozgrywać piłki do kolegów z pola. W tym momencie trudno sobie wyobrazić, aby ukraiński golkiper miał być numerem jeden w Lechu.
Przy aktualnym obrazie działania polskich klubów możemy pomarzyć o Lidze Mistrzów i Liga Konferencji Europy wydaje się sufitem. Cieszmy się z 2016 roku, kiedy oglądaliśmy Legię w Champions League w starciach z Realem Madryt i BVB, bo najprawdopodobniej prędko polskiego zespołu tam nie zobaczymy. W tym momencie jesteśmy w piłkarskich, czterech literach i przepaść między nami a Europą wynosi tyle, co odległość z Poznania do Baku.
Maciej Łanczkowski