Skąd się wzięła Atalanta Bergamo? Z pieniędzy Antonio Percassiego. Z głowy Gian Piero Gasperiniego. Z goli Duvana Zapaty. Z klasy Josipa Ilicicia. Z duszy i serca Alejandro Gomeza.
To Leo Messi dla ubogich. Z gatunku tych argentyńskich piłkarzy, których taśmowo produkowały i produkować nie przestają tamtejsze szkółki. Mały, szybki, niewywrotny, z pokrętłem i dobrym strzałem lub też dośrodkowaniem. On akurat prawą nogą. Taki, który zszedł z głównego szlaku i choć wydawało się, że pobłądził na zawsze, to znalazł drogę do sukcesu, sporych pieniędzy i popularności, o której mu się nawet nie śniło.
Gomez w Bergamo jest więcej niż piłkarzem, jest więcej niż kapitanem Atalanty. Z pewnością kiedyś przed jej stadionem stanie jego pomnik. Miejskie legendy o jego rajdach, dryblingach i golach będą przekazywane z pokolenia na pokolenie. Jest jak podniesiony do potęgi trzeciej Gerard Badia w Gliwicach. Gdyby dziś odbyły się wybory na prezydenta miasta i zgłosił swoją kandydaturę, wygrałby w cuglach, sprowadzając kampanię wyborczą tylko do boiska i hasła: – Gry z Atalantą w Lidze Mistrzów nie zamieniłbym na transfer do wielkiego klubu ani na topowy kontrakt. Zresztą już od dawna mógł opływać w luksusy i bawić się w futbol w Arabii Saudyjskiej. W styczniu 2019 roku Al-Hilal proponował mu, jak to metaforycznie ujął: – Statek pełen pieniędzy, a dosłownie 10 milionów euro za sezon. Mniej więcej tyle trafi mu na konto, jeśli w Atalancie pogra jeszcze pięć lat. A tak długo by chciał. Byłoby jedenaście i koniec kariery z fanfarami.
Oglądając go w barwach Atalanty i przecierając oczy ze zdziwienia w Lidze Mistrzów, pewnie większość polskich kibiców nie pamiętała, jak to poznała go na samym początku kariery. Był rok 2007. Nasza reprezentacja pod wodzą Michała Globisza wybrała się do Kanady na mistrzostwa świata do lat 20. My mieliśmy jakieś nadzieje, ale prawdziwą pakę to miała Argentyna, która zresztą nie zawiodła oczekiwań. W bramce Sergio Romero, w obronie Federico Fazio, w pomocy Ever Banega, w ataku Sergio Aguero, Angel di Maria i Mauro Zarate. Gomez był tylko zmiennikiem Maxi Moraleza, ale akurat w 1/8 finału z biało-czerwonymi przebywał na boisku najdłużej na tamtym turnieju, bo całą drugą połowę.
Następnie na całą dekadę reprezentacja o nim zapomniała. Zostawiła dwudziestolatka, przytuliła prawie trzydziestolatka. A na te pieszczoty zasłużył w Atalancie, z którą wszedł w paradę najsilniejszym w lidze włoskiej. W czerwcu 2017 roku z podania Leandro Paredesa strzelił gola w debiucie Singapurowi. Poczuł się jak za młodych lat, bo na boisku byli też Fazio, Banega i Di Maria. Cztery miesiące później po raz pierwszy zagrał razem z Messim. W 2017 roku uzbierał 4 występy i niech będzie, że znów zrobił sobie przerwę. Tymczasem bez żadnych przerw robi porządek w Atalancie.
Już od pięciu lat. Tak bardzo wrył się w historię klubu z Bergamo, że aż trudno go sobie przypomnieć w innych koszulkach. A były cztery. Najpierw Arsenalu Sarandi i San Lorenzo. Z ojczyzny wyrwał się do Catanii w 2010 roku, która wtedy była zdecydowanie mniej sycylijska niż argentyńska, z trenerem Diego Simeone na czele. Zdarzało się, że w 9/11 tworzył skład z rodaków. Po kolejnych trzech latach skusiły go ukraińskie pieniądze, jednak rodzące się napięcia polityczne i perspektywa zbliżającej się wojny, kazały mu czym prędzej pryskać z Charkowa. I dopiero wtedy pojawiła się Atalanta.
Od strony sportowej nic takiego szczególnego, ale fajne i spokojne miasto oraz obliczalny klub. Jednak to, co na pierwszy rzut oka było obliczalne, wkrótce wymknęło się spod kontroli i poszybowało hen wysoko, jak nigdy wcześniej. W trzecim sezonie pobytu 16 golami wyznaczył kierunek marszu na Ligę Europy, bo jeszcze wtedy 4 miejsce w Serie A dawało przepustkę do tych gorszych pucharów. Przez fazę grupową Atalanta przeszła jak burza z dwoma piorunami Argentyńczyka. Za lepsze wrażenie powinna była wyeliminować Borussię Dortmund, w rzeczywistości zabrakło do tego paru minut.
Już wtedy nakręcała się moda na Gomeza, o słodkim przydomku Papu. Zdecydowanie wykroczyła poza lokalne ramy. Boisko i popisy na nim to jedno, drugie – media społecznościowe. W jego rękach stawały się czymś ciekawym, zaskakującym i zabawnym. Produkował i zamieszczał na Instagramie filmiki, które w krótkim czasie zyskiwały rangę kultowych, o których opowiadano, które rozsyłano i żywo komentowano, niemal na równi z produkcjami Patrice’a Evry. Na przykład hitem stał się Papu Dance wykonany w szatni w towarzystwie gustownych basenowych klapek. Albo to, jak wślizgiem co najmniej na żółtą kartkę powstrzymywał akcję sześcioletniego syna.
Dzięki dystansowi do siebie i poczuciu humoru jakoś udawało mu się nie przekraczać cienkiej granicy obciachu. I nie będąc zawodnikiem topowego klubu, nie mając za sobą całej marketingowej machiny, udało się zdobyć ponad 2 miliony followersów. A tym samym całkiem dobrze żyć z samego Instagrama.
Zwykło się powtarzać, że odpowiada za atmosferę w szatni. Że jest duszą drużyny w szatni, jej sercem na murawie. Ale on za nic nie odpowiada, jemu przychodzi to z naturalnością. Wyluzowany, dowcipny, dla którego futbol na każdym poziomie, także tym z Ligi Mistrzów, to przede wszystkim dobra zabawa, a dopiero później praca. Każdemu chce się przebywać z jego towarzystwie i przesiąknąć tą pozytywną energią, którą emanuje.
W wieku 31 lat przeżył najpiękniejszy rok w karierze: 3 miejsce w Italii, awans do 1/8 finału Ligi Mistrzów, zewsząd pochwały. Za ten najważniejszy mecz w Charkowie z Szachtarem „La Gazzetta dello Sport” przyznała mu najwyższą notę. Ktoś taki, jak on nie mógł zawieść w takim momencie. Wyrósł ponad te swoje 165 centymetrów. Został i gwiazdą, i kimś więcej – pozostał sobą. W Bergamo najłatwiej go zobaczyć na elektrycznej hulajnodze, robiącego zakupy u znajomych sklepikarzy. Oczywiście wszyscy są jego najlepszymi przyjaciółmi.
TOMASZ LIPIŃSKI
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 52-53/2019)